piątek, 18 maja 2018

Wywiad z Romkiem Puchowskim (2015)


    Myślę, że zgodzisz się ze mną, że blues jeszcze nie umarł. Kogo uważasz obecnie za najbardziej wpływową (żyjącą) postać dla bluesa? Buddy Guy?

Blues jest niewyczerpalnym źródłem inspiracji, jest jednym z gatunków „kluczowych”, wielu artystów z niego czerpie i czerpać będzie. Jest w pewnym sensie gatunkiem zamkniętym. Czymś co zostało ukształtowane w określonym miejscu i czasie, w wyniku takich, a nie innych uwarunkowań społeczno-kulturowych. Otwierają go artyści, którzy wnosząc współczesną, osobistą świeżość, czynią z niego żywą muzykę. Nie każdemu jednak udaje się znaleźć w sobie ten klucz.
Biorąc pod uwagę „rdzenne” pokolenie i jego potomków, ujął mnie Otis Taylor swoją ostatnią płytą "Hey Joe Opus". Genialna fuzja, która wciąż jest bluesem, choć pewnie nie dla każdego. Kiedy usłyszałem po raz pierwszy tę płytę (na party po festiwalu w Niederlehme) miałem te cudowne ciarki, towarzyszące odkrywaniu nowej muzyki. To dla bluesa świeżość podobna do tej, którą do jazzu wniósł swego czasu Nils Petter Molvaer.
Druga postać to dla mnie Taj Mahal, którego po raz pierwszy usłyszałem na początku lat 80-tych. Często wracam do jego muzyki.
Z Buddy Guy'em „spotykam się" ostatnio często w aucie, słuchając w trasie płyty „Alone & Acoustic” z Juniorem Wellsem.
Reasumując, blues jest wszechobecny we współczesnej muzyce, myślę że nie ma się co obawiać o jego „odejście”. Tacy artyści, tworzący autorską muzykę wszelakiego sortu, jak The Beatles, Tom Waits, Wim Mertens, Mark Sandman (Morphine), Miles Davis czy Black Keys, Jack White otwarcie deklarują (deklarowali) swoje bluesowe czy rock'n'rollowe korzenie.

     Jaka jest kondycja polskiego bluesa?
     Cieszy mnie szczególnie rozkwit sceny akustycznej, jak też różnorodność muzycznych melanży, wynikających z jej aktywności. Jako wieloletni wykładowca warsztatów bluesowych, mam w tym swój skromny udział i bardzo mnie to cieszy. Wiele aktywnych postaci "młodej sceny" odwiedzało moje warsztaty. Z dumą obserwuję ich poczynania. Mamy pokaźną liczbę klubów, festiwali. Jest rzesza ludzi, którzy chcą tego słuchać, i to jest najważniejsze.
Na świecie, za sprawą takich wykonawców jak The Black Keys czy White Stripes, ta muzyka jest znowu na fali. Cieszy również to, że artyści z innych kręgów stylistycznych biorą się za bluesa. W kraju mamy też dobry czas dla tej muzyki. Zabrzmi to może dziwnie, lecz uważam, że realnym odzwierciedleniem kondycji bluesa w Polsce jest średnia wieku naszej publiczności. Jest sporo młodych ludzi, a to świadczy o tym, że trwa wciąż napływ „świeżych" fascynatów, co oznacza, że to, co się na naszej scenie dzieje działa na młode pokolenie. To jest ważne. Brakuje mi trochę projektów łączących bluesa z muzyką alternatywną. Rodzima bluesowa scena jest raczej wierna tradycji, taki jej urok.
Pamiętam dyskusję z pewnym wybitnym polskim blues-rockowym gitarzystą. Rzecz działa się podczas obrad jury jednego z festiwali bluesowych. On reprezentował opcję „tradycyjno-betonową", forował gitarzystów, grających poprawnie (wzorowo), w konwencji, tyle że nudno i „no future”... :) Ja natomiast stawiałem na ludzi, grających szorstko, surowo, lecz bardzo osobiście i kreatywnie. Moim podstawowym argumentem było to, że tacy właśnie artyści sprawiają, że ta muzyka zyskuje nowych fanów, jest dzięki nim żywa. Nie udało mi się, niestety, przeforsować wtedy tej koncepcji, jednak lata zweryfikowały wyniki owego sporu. Ku wielkiej mej radości, młodzi gniewni, na których stawiałem to czołowe postacie rodzimej „młodej” sceny akustycznej. Oryginalność i kreatywność RULEZ!

      Czy mamy z czego czerpać, jeśli chodzi o stary polski blues? Czy istnieje coś takiego?
Mamy wielu wykonawców, którzy inspirowali się bluesem. Rzecz w tym, że zazwyczaj jest to już ich własna, autorska muzyka, wywodząca się z bluesa. I tego właśnie można się od nich nauczyć. Mam na myśli to, w jaki sposób łączyli rzeczoną materię z własnym, muzycznym światem. Pisali swoje, mocne piosenki, pozostawiając po sobie nową ponadczasową wartość. Mam na myśli np. Dżem czy Tadeusza Nalepę. Dużo bluesa słyszę w twórczości Czesława Niemena, do którego często wracam. Niemen świetnie działa na mnie w samochodzie. Spośród artystów współczesnych, acz zasłużonych, wymienię choćby Kasę Chorych i jej wczesne instrumentalne kompozycje. Kasa wciąż nagrywa mocne płyty i porywa na koncertach. Kolejny przykład: Martyna Jakubowicz. Gdzieś tam korzeniami tkwi w bluesie, jednocześnie w swojej wczesnej i współczesnej twórczości prezentuje własny styl, wykreowany przez ogromną wrażliwość i otwarty umysł. Nie jest łatwo, funkcjonując na scenie od tylu lat, wciąż być kreatywnym. Martynie się to udaje.

      W 2006 roku wydałeś płytę Simply, która jest świetnym odnowieniem starego, klasycznego bluesa. Dwa lata temu płyta Free, bardziej osobista. Co teraz będzie na solowej płycie i kiedy?
Pracuję nad nową muzyką, w bliżej nieokreślonej przyszłości coś się na pewno ukaże. Na tym etapie trudno mi powiedzieć, co to będzie i kiedy. Pracuję nad materiałem, który powstawał w Delcie Mississippi. To część większego projektu pod roboczą nazwą "Puchowski Delta Projekt", muzyka rodziła się w mojej głowie w dzikich ostępach Mississippi, Louisiany, Arkansas. Założenie było takie, aby „usłyszeć” moją muzykę, stymulowaną tamtejszą wibracją. Z takim zamiarem tam pojechałem i udało się. Robi się ciekawie … :)

      Lato spędzasz w Niemczech. Jak Ci się gra dla zagranicznej publiczności?
Rzeczywiście, od początku czerwca do końca wakacji koncertowałem w Niemczech. Sytuacja o tyle ciekawa, że to pierwsza tak duża seria koncertowa projektu z perkusistą Michą Maassem. Znamy się z Michą od lat, świetnie nam się razem gra.
Każda publiczność jest inna… (śmiech). Prezentuję tam, oczywiście, moje kompozycje oraz szalone interpretacje klasycznych bluesów. Nie mogę opierać koncertów na kompozycjach polskojęzycznych z wiadomych względów. Gram, oczywiście, na każdym koncercie chociaż jeden numer w rodzimym języku, jednak bazę stanowią piosenki anglojęzyczne. W jednym z wywiadów zapytano mnie, kiedy napiszę coś po niemiecku – może właśnie nadszedł czas… (śmiech).
Dla mnie jednak podstawowym „kanałem komunikacyjnym” ze słuchaczem jest wibracja. Graliśmy w najróżniejszych miejscach. Od małych klubów, przez duże sale koncertowe (Kesselhaus/Kulturbrauerei w Berlinie) po plenerowy koncert na żywo na antenie Radio Eins w Tempelhofer Park. Pamiętam, jak na jednym z pierwszych koncertów w trasie była kompletna zima, lód... Klub pełen, ale wszyscy jakby pogrążeni w półśnie... Zrobiłem takie ciśnienie, że w drugim secie publika chórem „wymiałczała” zbiorowe solo w „The Cat Is Obsering”. Nauczyłem się tego, grając z Sugarem Blue – tak długo ładujesz energię, aż pojawi się cyrkulacja. W Niemczech jest świetna publiczność, może troszkę chłodniejsza niż nasza, ale kiedy już dopadniesz ich serc, wymiana energii jest potężna.

      A jak było w Stanach? Zazdrościłem Ci tej wycieczki. Opowiedz proszę o tym.
Inspiracją do tego przedsięwzięcia był wyjazd na International Blues Challenge, za sprawą nominacji ze strony stowarzyszenia „Jimiway”. IBC to szlachetne, ogromne przedsięwzięcie, na którym spotkałem pasjonatów bluesa z całego świata. No i historyczna Beale Street. Memphis to kawał historii muzyki. Obecnie smutne, wymierające miasto. Takie imprezy jak IBC wlewają na nowo życie i radość w tę przestrzeń.
W trakcie tej eskapady wykonaliśmy blisko 3000 mil, meandrując na trasie Memphis-New Orleans-Memphis. Na totalnym luzie, włóczyliśmy się po tych terenach. Towarzyszył mi młody fotografik, Kuba Bednarek. Odwiedziliśmy miejsca dla mnie szczególnie istotne, w tym m.in. Lula, Friars Point, Vicksburg czy Hazelhurst, gdzie urodził się i bywał Robert Johnson. „Powęszyłem" trochę, podążając jego pełnym tajemnic szlakiem i jak to zwykle bywa, sprostowałem pewne przepełnione magią podania. Rozmawiałem z autochtonami, wypytywałem m.in. o ślady Son House'a czy Charley'a Pattona w Lula. Chłopaki (lokalsi z flaszeczkami w torebeczkach w dłoniach) nie mieli pojęcia, o kim mówię. Mimo, że znajdowaliśmy się opodal tablicy, upamiętniającej tych ludzi... (śmiech).
Urzekły mnie tamte przestrzenie, podróż 61-szą autostradą na południe to było coś. Co rusz na znakach pojawiały się nazwy miejscowości, które znałem z piosenek. Gigantyczne wały przy Mississippi, dzikie bagienne ostępy. We Friars Point (ważny port przeładunku bawełny, ongiś ważne połączenie promowe z Helena na drugim brzegiem rzeki) miałem okazję zobaczyć jedną z najpopularniejszych wówczas scen, czyli „placyk" przed niewielkim sklepem. Jak powiedział mój rozmówca:
- „ … i oni tam grali”.
- „Kto?” - pytam.
- „ … no, wszyscy, ten cały Johnson i reszta”.
Był to jeden z mocniejszych punktów wyprawy (śmiech).

     W tym roku po długiej przerwie “z psychodelicznej czeluści swego umysłu” wyłonił się Hrabia Von Zeit. Skład Maass, Tymański, Puchowski. Von Zeit w nowym składzie i w nowej formie?
Sprawcą „przebudzenia” Hrabiego jest w dużej mierze Filip Wilczyński, który namówił mnie, aby przyjechać z Von Zeit na festiwal „JAZZONALIA” do Konina. Świetna impreza, wymarzone miejsce na taki eksperyment. Zagraliśmy pod nazwą „Halucynacje Hrabiego Von Zeit”, bardzo transowy i improwizowany koncert. Na bazie moich piosenek, znanych z wykonań VZ, naturalnie. Pomysł VZ realizowałem od zawsze z muzykami, którzy byli w danym momencie mi bliscy. Stąd obecność Michy i Tymona. Mamy to, co niezbędne – totalne porozumienie & wzajemny „nakręt", naturalnego pierdolca. Uwielbiam to! Będzie się działo… :)

    Na koncertach często opowiadasz ciekawe historie z życia bluesmanów. Czy wciąż odkrywasz bluesa? Jaki muzyk wywarł na Tobie ostatnio największe wrażenie?
Rzeczywiście, na koncerach pojawia się dużo rozmaitych historii z życia wziętych. Z życia bluesmanów i nie tylko. Od  lat opowiadam, freestyle'uję w oparciu o sytuacje, których doświadczyłem. Czasem ma to związek z tekstem piosenki, innym razem „miksuję” myśli, skojarzenia, które właśnie płyną przez moje zwoje. Innym razem jest kompletnie bez związku ... (śmiech).
Wciąż odkrywam muzykę, więc bluesa też. Muzyk, który wywarł na mnie ostatnio największe wrażenie…? Chyba włoski wiolonczelista Giovanni Solima. Wirtuozeria absolutna. Generalnie daleko od bluesa, chociaż goszczą w jego kompozycjach bluesowe frazy. Niesamowite jest to, w jaki sposób ten człowiek korzysta z własnego potencjału.
W bluesowym temacie – zauroczyła mnie książka „Blues Poems” Kevina Younga. Jest to zbiór wierszy, tekstów piosenek, znanych i nieznanych. Blues to w końcu piosenki – muzyka i TEKST. Young dokonał wyboru tekstów, opatrzył komentarzem, powstała z tego cudowna kwintesencja bluesowych wersów.

     Obecnie młodzi gitarzyści mogą posiłkować się tabulaturami i filmami instruktażowymi. Co Ty miałeś do dyspozycji wraz z pierwszą gitarą?
Dobre pytanie… Nagrania i kolegów. Później więcej i więcej nagrań i kolegów kolegów, aż trafiłem na jednego z moich idoli – Nicka Katzmana. Zanim jednak do tego doszło, słuchałem = pożerałem setki nagrań. Wybierałem perełki i uczyłem się grać. Wykorzystywałem te umiejętności również w moich ówczesnych, nowofalowych, eksperymentalnych  kapelach.
Ogromną pomoc otrzymałem ze strony moich sióstr, które uczęszczały do szkół muzycznych. Nauczyły mnie podstaw rozumienia świata dźwięków, czytania, pisania. Co najważniejsze, pomogły w zbudowaniu własnej metody pracy z instrumentem. Nauczyłem się, jak ustawiać swoje działania, aby osiągnąć zamierzony efekt. Bezcenne…!
Wracając do tematu składania pierwszych dźwięków. Uczyłem się akordów ze śpiewników
i  na tym gruncie komponowałem swoje piosenki. Takie były właśnie pierwsze kroki. Gdy zacząłem grać na gitarze akustycznej, potrafiłem już trochę grać na basie i pianinie. Granie muzyki nie było mi więc obce. Pisałem też naturalnie teksty.
Wspominałem o kolegach. Jeden z nich grał w orkiestrze, kumał już coś z jazzu, grał na gitarze. Ja robiłem mu groove, a on improwizował. Przełomem był obóz żeglarski w NRD, w kooperacji z żeńskim obozem FDJ. Było nas trzech gitarzystów i tłum pięknych dziewcząt. Wymarzona publika. Graliśmy głównie instrumentalnie bluesy i proste jazzowe numery. Były to pierwsze moje, jak to się mówi – szerokie wody. Jeśli chodzi o nagrania, ważnym żródłem były audycje Marii Jurkowskiej, generalnie Program 3, oraz rodzina - bliscy przywozili mi z Zachodu płyty, sprzęt typu pazurki, slide.

   Sam brałeś udział w nagrywaniu kilku lekcji pokazowych, prowadzisz też warsztaty. Co przyciąga na nie ludzi?
To ciekawe, gdyż jest to żywy proces. Kiedyś ludzie przybywali na warsztaty, aby uczyć się grać na instrumencie. Teraz coraz więcej adeptów chce uczyć się, jak budować i realizować swój muzyczny wizerunek. Są ludzie, którzy spędzają w ten sposób wolny czas, realizują swoją pasję. Prowadziłem tego lata warsztaty m.in. w Płocku, w Jedlinie-Zdrój, gdzie przeważający procent uczestników stanowi młodzież ze szkół muzycznych. Młodzieżówka szuka i drąży temat, rozwijają się świadomie, każdy w swoim kierunku.
Z kolei na Kreatywnych Warsztatach Wojtka Pilichowskiego w Kliczkowie „studenci" przeprowadzali łańcuch działań „od pomysłu do produktu". Warsztat kończył się profesjonalną rejestracją danej formy. Obecnie brakuje mi niestety czasu na szerszą, jak kiedyś, działalność warsztatową. Jednak wciąż kontakt z młodymi adeptami sztuki muzycznej jest dla mnie bardzo ważny.

     Kiedy koncertowy powrót do Polski? Zdążysz gdzieś jeszcze zagrać przed Rawa Blues Festiwal?
Na dobre wrócę pewnie dopiero w przyszłym roku. Jesienią zagram kilka koncertów. Będą to wydarzenia dla mnie szczególne, gdyż zagram w miejscach zaprzyjaźnionych fragmenty nowego materiału, o którym wspominałem. Przed Rawą będzie kameralny koncert w klubie Agrafka w Zgierzu w ramach festiwalu małych form teatralnych „Słodkobłękity”, zagram też gościnnie z formacją „Czarne Kwiaty” na żywo, na antenie Radia Gdańsk. Główny koncert tej jesieni to Rawa Blues, gdzie zagram oczywiście z Michą Maassem. Póki co, przeżywam cudowny chillout po bardzo intensywnych, obfitych w podróże i koncerty trzech kwartałach tego roku (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

Również dziękuję za rozmowę Mateusz, pozdrawiam czytelników & życzę udanej kontemplacji "Złotej Polskiej Jesieni".



czwartek, 10 maja 2018

Budgie – Zapomniani Królowie Walii


Budgie to zespół, którego polskiej publiczności przedstawiać nie trzeba.  Pamiętam, jak wyłowiłem tę walijską perłę za młodu. Wtedy nie doceniłem jej. Dopiero po utworze Parents zorientowałem się, że liderem jest wokalista, a nie wokalistka – „When I was a little boy…”. Z każdym kolejnym podejściem do muzyki Walijczyków było już tylko lepiej. Wymaga to analizy płyta po płycie.

Istnieją przynajmniej dwa charakterystyczne atuty zespołu. Pierwszym jest lider John Burke Shelley – wokalista i basista. Wysoki głos wzbogacony w chrypę, stał się znakiem rozpoznawczym grupy. Drugim atutem Budgie są zagrywki gitarowe. Ich autorem jest Tony Bourge, który w wyjątkowo inteligenty sposób używa swojego instrumentu. Można to usłyszeć nie tylko w zapadających w pamięć riffach, ale przede wszystkim w częstych, przemyślanych solówkach. Grą Bourge’a zainspirowani byli znani gitarzyści rockowi, m. in. Jerry Cantrell (Alice in Chains) oraz Josh Homme (Queens of the Stone Age). Najbardziej twórczy okres Budgie przypada na lata siedemdziesiąte – Budgie wydało wtedy siedem płyt, a większość z nich zasługuje na wyróżnienie.

Eponimiczny debiut z 1971 roku, oprócz wcześniej opisanych zalet, objawił humorystyczne oblicze grupy. Dostrzeżemy je w słynnym kawałku o gołej spadochroniarce („Nude Disintegrating Parachutist Woman”). To zdecydowanie moment kulminacyjny – zmiany tempa, mnogość riffów i zaskakujących pomysłów. Już od początku normą stały się odskoki od żywiołowego grania na rzecz krótkich i prościutkich ballad („Everything in my Heart”, „You and I”). Właściwie tak grubej kreski pomiędzy balladą a żywiołowym rockiem nie stawiał nikt. Na szczęście to po prostu działa i nie sposób wytykać niespójności. Kreski nie usłyszymy, architektury (jak powiedział Frank Zappa) nie zatańczymy, a o muzyce (jak stwierdził John McLaughlin) nie pogadamy. „Można tylko grać, cieszyć się nią i słuchać jej”. Pozostałym dziesięciu płytom przyjrzymy się rzecz jasna na drodze wyjątku. 

Drugi album (Squawk) podtrzymał konwencję debiutu. Żwawe, bazujące na mocnych riffach kompozycje („Rocking man”, „Stranded) w przekładańcu ze spokojniejszymi kawałkami („Rolling Home Again”, „Young is a World”) znów zdały egzamin; płyta zyskała statut złotej, a więc pół miliona sprzedanych egzemplarzy.


 Rok 1973 przyniósł najlepszą, w powszechnym przekonaniu, płytę w dorobku grupy. Never Turn Your Back on a Friend rozpoczyna „Breadfan”, którego moc skusiła Metallicę do nagrania coveru w 1988 r. Reszta płyty powinna przypaść do gustu wielu fanom blues rocka, hard rocka, czy nawet rocka progresywnego. „Baby please don’t go” nigdy nie brzmiało tak agresywnie, jak w wykonaniu Budgie. Moje największe uznanie zespół zyskał przez „You’re The Biggest Thing Since Powdered Milk”, czyli „Jesteś najlepszą rzeczą od czasów mleka w proszku” (zespół zdążył wówczas przyzwyczaić publikę do dość dziwnych tytułów) i epickie „Parents. Używam tego słowa z wielką ostrożnością, bowiem często bywa ono nadużywane. Tutaj jednak usłyszymy, że „epicki” znajduje odpowiednie zastosowanie do wymienionych utworów.

Płyta In for the Kill (1974) to wciąż wysokie loty papużki (ang. budgie). Pete Boot zastąpił na perkusji Raya Phillipsa, który pokłócił się z Shelleyem i nie wrócił do nagrywania z zespołem. Jednym z bardziej efektownych utworów na płycie jest „Hammer and Tongs” z fenomenalnymi zagrywkami gitarowymi, przypominającymi „Dazed And Confused” Led Zeppelin. Klimat kompozycji stopniowo zmienia się w bluesowe szaleństwo solówkowe na najprostszym schemacie. Kolejne porównania wywołuje „Wondering What Everyone Knows” osadzone w podobnej sferze co „Planet Caravan” Black Sabbath. Powyższe porównania wypadają na niekorzyść Budgie z uwagi na rozbudowanie kompozycji. Grupa przez większy okres działalności funkcjonowała jako trio, a więc mnogość riffów i solowych wycieczek gitarzystów zasługuje na szczególne uznanie.

Bandolier (1975) to ostatni album Budgie w wytwórni MCA Records i pierwszy z udziałem kolejnego perkusisty – Steve’a Williamsa. Muzyk zapisał swój udział w zespole za „garnkami” na wszystkich pozostałych płytach. Największy wkład w tworzenie utworów, jak przyznał perkusista, mieli Shelley i Bourge. Nic w tym zaskakującego – korespondencja basu z gitarą na Bandolier wypada znakomicie, jak nigdy wcześniej, czy to w otwierającym, mocnym „Breaking All The House Rules”, funkowym „Who Do You Want for Your Love?”, czy galopującym „Napoleon Bona – Part 1&2”. Ze względu na różnorodność oraz polot wszystkich kompozycji, Bandolier spokojnie można podawać jako przystawkę do poznania zespołu.

W szóstym studyjnym albumie If I Were Brittania I’d Waive the Rules (1976) grupa postawiła, zgodnie ze zbliżającym się trendem lat osiemdziesiątych, na hard rocka. Głos Shelley’a w refrenie „Anne Neggen” łudząco podobny jest do Michaela Jacksona, a „Quacktor and Bureaucats” tanecznie uzupełnia wizję nadchodzących czasów. Shelley czerpie przy tym zaśpiew od słynnego Howlin Wolfa (niemal wiernie skopiowany ze „Spoonful”). Całość zamyka pulsujący „Black Velvet Stallion” z porwaną solówką.

Ostatnią płytą, na której zapisał swój udział gitarzysta Tony Bourge jest Impeckable (1978). Tym razem poziom okazał się wciąż równy, ale wyraźnie niższy. O latach świetności przypomina „Love For You And Me”, dość ciekawa inwencja wypływa z dziwacznego, choć tanecznego riffu „Dish It Up”, a reszta przemija radośnie i bezpłciowo. Wszystko to już było, z większym pazurem i głębią, więc łezka może zakręcić się w oku przy balladzie „Don’t Go Away”. Odejście Bourge’a z zespołu u kresu lat siedemdziesiątych zabiło charakter grupy. Budgie wydało jeszcze cztery płyty studyjne, które były dalekie od osiągnięcia poziomu poprzednich.

Na wiośle w drugim okresie twórczości Budgie, przypadającym na początek lat osiemdziesiątych, grał John Thomas. Power Suply (1978), jeśli chodzi o gitarowe granie wypada szybko i ostro. W porównaniu do dźwięków, które z gitary wydobywał Bourge, zagrywki Thomasa wypadają jak codzienne techniczne wprawki szkoleniowe. Budgie zostało pozbawione pięknych melodii. Na tle hardrockowych płyt wydanych w latach osiemdziesiątych Power Suply wypada blado. Jedynym przeciwieństwem powyższych zarzutów jest nie pasujące do reszty, wspaniałe „Time to Remember” – utwór z duszą, subtelną solówką i instrumentalnymi ozdobnikami.


John Thomas miewał przebłyski geniuszu. Potrafił stworzyć we współpracy z Shelleyem niezapomniane hity – na Nightflight (1981) piorunujący kopniak w postaci otwierającego album „I Turned to Stone” i następującego po nim „Keeping a Rendezvous”. Co więcej, słychać pieczołowitość włożoną w każdy numer. Zmiana kierunku grupy wyszła na jaw dopiero teraz. Widać to już po zapoznaniu się z okładką rodem z niskobudżetowego filmu fantasy (fani cięższego grania zawsze dostrzegą w tym urok) i czasem trwania utworów (mniej więcej po trzy minuty).
Na przedostatnim studyjnym krążku muzyka grupy brzmiała niepoważnie, jeśli odniesiemy ją do jakiejkolwiek płyty zespołu z lat siedemdziesiątych. Na Deliver Us From Evil (1982) pełno jest żwawych, zupełnie niecharakterystycznych zagrywek i kosmicznych klawiszy brzmiących wprost nieambitnie, niczym dźwięki z gry wideo dla dzieci.

Na ostatnią płytę You’re All Living In Cuckooland (2006) trzeba było czekać dwadzieścia cztery lata. Zespół zdołał skompresować swój cały dorobek, mamy tu więc obraz grupy nie podlegającej wpływom muzycznym. Budgie w latach siedemdziesiątych samodzielnie wyznaczało stylistykę idąc ramię w ramię z tuzami hard rocka. Budgie lat osiemdziesiątych podporządkowało się do estetyki panującej na rockowej scenie i wyszło na tym niekorzystnie. Zaś Budgie XXI wieku patrzy jedynie na swoją twórczość. Maluje sobie i fanom laurkę złożoną z patentów, które niegdyś wymyślili. Co istotne, przebojowość, która nie wychodziła zbyt dobrze na trzech poprzednich płytach, tutaj zdaje egzamin (Compressing the Comb from a Cockerel’s Head), a czas nawet wzbogacił niespełna sześćdziesięcioletniego Shelleya o korzystną chrypę.

Grupa zawsze chętnie odwiedzała Polskę, gdzie zyskała ogromne uznanie. Pod koniec 2010 roku zespół miał kolejny raz wystąpić w Polsce, lecz zdiagnozowano u Shelley’a tętniaka. Od tamtej pory, po operacji wokalista ma problem, aby grać i śpiewać jednocześnie przez dłuższy czas. Z tego powodu działalność grupy została ostrożnie zawieszona. Nie jest zatem jeszcze przesądzone, że nie zobaczymy legendarnych Walijczyków na scenie.

poniedziałek, 7 maja 2018

Phil Collins - Wielki powrót?


Phil Collins wraca do gry. Słynny wokalista i perkusista Genesis powinien być poważany przez wszystkich. Nie ma, że boli, nie ma, że się nie podoba. Wkraczamy na pole nietykalnej świętości, na straży której stoi Patrick Bateman (bohater American Psycho).

Collins skończył udaną przygodę w Genesis i wyszedł z krążkiem Face Value (1981), żeby ujawnić, co mu w duszy gra. A gra mu czule i emocjonalnie, choć bardziej popowo. Tylko pop ten należy uznawać za muzykę połączoną jedną gałęzią z rockiem. Tyle że zamiast epickich, poetyckich dłużyzn okraszonych płaczącymi gitarami, mamy piosenki – krótkie, lecz rozmaite. Jest trans (Droned), są wyciskacze łez (mocny start w In The Air Tonight), jest słońce (Hand In Hand), o którym często przypomina radosna sekcja dęta, ale przede wszystkim jest mrok (If Leaving Me Is Easy). Face Value odzwierciedla uczucia, które towarzyszyły muzykowi po rozstaniu z pierwszą żoną (If leaving me is easy, Going back is harder…). Collins przypomina też, że zawsze mogą nadejść radosne chwile (Tomorrow Never Knows). 

W drugim albumie Hello I Must Be Going (1982) muzyk szybko daje znać, że wyszedł z pogrążenia obronną ręką – znów wielkie otwarcie płyty (I Don’t Care Anymore). Autor wypracował sobie styl dobrego, przejmującego  utworu już w Genesis (Mama) i tutaj powiela ten klimat w Do You Know, Do You Care? W tej odsłonie uczuć Collinsa mamy jasne przesłanie – nie ma co się przejmować, szczęście i miłość prędzej, czy później do nas trafią –  You Can’t Hurry Love to jeden z bardziej znanych utworów z początku kariery solowej muzyka, choć to cover The Supremes. Saksofon Dona Myricka przenosi słuchacza swoją ponętnością w nastrój filmów romantycznych lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W porównaniu do debiutu Hello I Must Be Going wypada dość blado, ale nie jest tak dużą odskocznią jak No Jacket Required (1985)


Collins zawsze dobrze zaczyna. No Jacket Required jest ulubionym albumem Patricka Batemana, a Sussudio to jego faworyt z solowej dyskografii muzyka. W tekście można dojrzeć poczynania „amerykańskiego psychola” i aż dziw bierze, że kawałek ten nie znalazł się w soundtracku do filmu.
Collins ciągle eksponował na okładkach płyt swoją twarz. Można posądzić go o egocentryzm. Można też zarzucić granie bardziej komercyjne (Only You Know And I Know z powodzeniem mogłoby być akompaniamentem do transmisji skoków narciarskich obok słynnego Jump – Van Halen). Panie Collins, sam Pan sobie winien ogłaszając w tytule płyty, że nie są wymagane marynarki. Gdyby były marynarki, to i krawaty by się znalazły. A jak wiadomo – „Klient w krawacie jest mniej awanturujący się”. Stąd moja awantura. Bardziej przekonująco wypada depresyjna odsłona Collinsa. Collins bez bluesa w sercu to Collins dla mas. Dlatego krążek ten jest tak popularny. 

W tanecznym rytmie disco (Don’t Lose My Number) omijam No Jackets Required, kiedy mówię o najlepszych solowych dokonaniach Collinsa. To barbarzyństwo i zdrada rocka. Gatunkowym wyjątkiem i śladem pierwszych dwóch płyt jest znakomite w formie i treści Long Long Way To Go, które spokojnie można stawiać na równi z późniejszym Another Day In Paradise. Muzyczna próba naprawiania świata poczyniona w dobrym stylu.

…But Seriously (1989) zdaje się być adekwatną odpowiedzią na moje zarzuty do poprzedniej płyty. Co się nie zmieniło, to twarz na okładce (choć zamiast en fas widzimy ją z lekkiego profilu) i konkretny utwór otwierający płytę (Hang In Long Enough). Nowym mankamentem jest wprowadzenie pieśni o charakterze kończącym płytę (wlekące się już na drugiej pozycji That’s Just the Way It Is) i topornego utworu miłosnego (I wish It Would Rain Down). Największym hitem jest tutaj Another Day In Paradise, poruszający problem bezdomności. Utwór przypieczętował sukces płyty, ale był też ostatnią piosenką Collinsa, która osiągnęła pierwszą pozycję na liście Billboardu.
Piąty album Both Sides (1993) Collins stworzył samodzielnie, w zaciszu domowego studia. Oznacza to, że muzyk odpowiedzialny jest w pełni za instrumenty i produkcję. Niedawno Collins uznał tę płytę za swoją ulubioną, będącą wynikiem wielkiego przypływu weny. Jest to niezwykle szczery, spokojny i przez to dobrze przyswajalny produkt. Należy jednak na niego uważać, bowiem melancholijny soft rock to nie muzyka na każdą okazję. Tym bardziej, że w mrocznej odsłonie Collinsa, cała przyjemność polega na obcowaniu z tekstem i przykładaniu go sobie do serca. W ten sposób, mając Collinsa na otwartej dłoni łatwo go naprawdę polubić.

Radosny Collins, to mało atrakcyjny Collins. Kiedy słucham Dance Into The Light (1996), budzą się we mnie najgorsze ludzkie przywary. Nie o to chodzi, że wścieka mnie jego szczęście, ale w wersji pogodnej Phil Collins niezbyt często porusza moją wrażliwość muzyczną. Znajduję jej poruszenie podczas słuchania Just Another Story i Oughta Know By Now. Utwory te płyną jednostajnie, choć obok kategorii wyznaczonej przez płytę. Wolniej, acz ze smakiem. 

Długo trzeba było czekać na siódmy album, ponieważ dopiero w 2002 roku pojawiło się Testify. Zdaje się, że przerwa nie podziałała na korzyść muzyka, gdyż płyta okazała się fiaskiem na wielu płaszczyznach. Collins powrócił do łask automatu perkusyjnego, z którego zrezygnował na poprzedniej płycie. Nie trzeba wspominać, że album rozpoczyna się bardzo przyciągająco (Wake Up Call). Collins nagrał, według siebie, „jedną z najbardziej bezpośrednich i osobistych piosenek miłosnych w swoim życiu”. Chodzi tu o utwór tytułowy. Obok This Love This Heart to najjaśniejszy fragment płyty, którego inspiracją była ówczesna żona Collinsa – Orianne. Najsłynniejszym elementem jest zaś Can’t Stop Loving You – cover utworu country, w który Collins tchnął nowe życie. W zasadzie płyta przenika przez uszy niczym piasek wydmowy przez palce, acz uważać trzeba by nie pominąć powyższych skarbów. 

Pomimo złej sławy Testify, trasa koncertowa First Final Farewell Tour cieszyła się popularnością. Muzyk ogłosił wówczas, że Testify to ostatni album studyjny w jego karierze. Mimo tego nagrał w 2010 roku Going back zawierające covery utworów w stylu Motown i soul. Młody Phil na okładce ósmego studyjnego albumu gra na perkusji. Starszy Phil, przed nagrywaniem płyty przeszedł operację, po której miał już nie powrócić na stołek perkusisty. Okazało się jednak, że zdołał zapisać swoje partie perkusyjne na płycie. Muzyka na ostatnim krążku Collinsa jest bardzo rozrywkowa, choć tym razem nie należy jej za to przekreślać. Początek zwiastuje już tradycyjnie arcydzieło - Girl (Why You Wanna Make Me Blue). Całość broni się również. Różnorodność płyty i jej dobry styl należycie absorbuje. Sprawia też, że decyzja o włączeniu jej do obiadu jest nienajlepszym wyborem. Aż chce się wyciszyć wszelkie dźwięki otoczenia, żeby obcować wyłącznie z muzyką, ewentualnie ze swoją randką na doczepkę.


Niedawno ukazała się autobiografia Collinsa zatytułowana „Jeszcze nie umarłem”.
Muzyk zaanonsował powrót do nagrywania i koncertów. Stwierdził, że chce, aby jego dorastające dzieci mogły zobaczyć, co tata potrafi robić najlepiej. Zaplanowana trasa pokazała, że powrót na scenę to niezbyt dobry pomysł na wskrzeszenie muzycznej kariery – głos Collinsa nie jest już tak efektowny, a zdrowie nie pozwala na jakąkolwiek dynamikę podczas występów na żywo.

niedziela, 6 maja 2018

Co tu się dzieje?

Bloga założyłem niedawno. Wszystkie poniższe 40 recenzji napisałem w latach 2013 - 2015, dla strony noircafe.pl. To nie wszystko, ale uznałem, że tyle wystarczy. Kusiło mnie też, żeby odciąć się od swojej starej pisaniny i nie dodawać nic archiwalnego. Robię tu jednak swój mały zbiór tekstów obecnie już nigdzie nieopublikowanych, więc niech tak zostanie. Serwis noircafe obecnie nie istnieje, a ja postanowiłem znaleźć swoje komfortowe miejsce do publikacji. Zebrałem więc swoje recenzje i zamierzam dokładać do nich nowe rzeczy. Równolegle prowadzę też stronę na facebooku, gdzie aktywność będzie pewnie większa (https://www.facebook.com/Psi-oddech-2094255220794536).

Od 2015 roku piszę dla kwartalnika "Twój Blues", więc, rzecz jasna, moje teksty o bluesie zostaną tylko tam. Tak więc nie poganiany przez nic i nikogo będę pisał i polecał przede wszystkim muzykę.

Dlaczego "Psi oddech"? Jakiś czas temu postanowiłem stworzyć podcast o tej nazwie (kilka odcinków jeszcze leży w szufladzie). Psi oddech, kojarzący się z czymś niezbyt świeżym, miał odnosić się do muzyki z okresu od lat pięćdziesiątych do lat osiemdziesiątych, kiedy to w muzyce działo się najwięcej i z tego obszernego okresu wyławiam najwięcej. Lubię starocie w muzyce, filmie i literaturze. O tym, i nie tylko, będzie, więc polubcie stronę, jeśli chcecie, będę miał dodatkową motywację.
Dzięki.
Mateusz Nowakowski

sobota, 5 maja 2018

Stephen King - To (rec. 11.09.2013 r.)

                Niedościgniony mistrz grozy, Stephen King, ukończył jedną ze swoich obszerniejszych powieści pod koniec 1985 r. „To”, o którym mowa, jest uznawana za pozycję szczególnie przerażającą. Właśnie w niej powstała słynna postać klowna Boba Graya (aka Pennywise), która może być koszmarem nie tylko dla małych dzieci.
                Historia podzielona jest nieformalnie na dwie części. W pierwszej – grupka przyjaciół zmuszona jest do walki ze złem, które nawiedziło fikcyjne amerykańskie miasteczko w latach pięćdziesiątych. Plaga nieszczęść spadła na Derry w równie tajemniczy sposób, jak w opowiadaniach Lovecrafta, gdzie często punktem wyjścia są miejscowo skażone ziemie. Młodzi bohaterowie stawiają czoła przyjmującemu różne formy klownowi. Sytuacja jest trudna do opanowania, ponieważ starsi mieszkańcy Derry nie dostrzegają tego, co widzą dziecięce oczy.
                W drugiej części przenosimy się w lata osiemdziesiąte, kiedy wiek bohaterów lada chwila dobije do czterdziestki. Jako dorośli ludzie, w wyniku aktualnych wydarzeń, zmuszeni są do powrotu w rodzinne strony. Wiedzeni przysięgą złożoną przed laty na nowo próbują powstrzymać falę morderstw, wzbudzoną przez okrutne To. Aby tego dokonać muszą przezwyciężyć swoje słabości. Bohaterowie łączą siły, wystawiając na próbę swoją wiarę i lojalność.
                Liczne retrospekcje oraz wiele postaci drugoplanowych może z początku wywołać w odbiorcy zmieszanie lub wręcz zniechęcenie do książki. Z racji młodego wieku bohaterów możemy zacząć zastanawiać się, czy dziecięcy strach może przenieść się z kart powieści na starszych czytelników. Jednak przy stałym kontakcie z tym ponad tysiącstronicowym dziełem możemy szybko wciągnąć się w jego fabułę. King buduje nastrój, napięcie i przebieg historii w zadziwiający sposób. Oczywiście możemy czasem wpaść na trop nadchodzących wydarzeń, lecz nie przeszkadza to w zachwycaniu się najmniejszymi drobnostkami zaserwowanymi przez Kinga.
                Wojciech Cejrowski w pewnym wywiadzie stwierdził, że nie poleciłby książek Stephena Kinga, ponieważ są one niezdrowe, puste i mają tylko wartość rozrywkową. Nie wiem, jak Cejrowski stoi ze znajomością powieści Kinga, ale tymczasem można zacząć powątpiewać w poziom jego wyobraźni. Może to być jednak tylko brak wystarczającej znajomości tematu, na który zdecydował wypowiedzieć się polski dziennikarz.
                Jeśli można mieć zarzuty wobec książki "To", to na pewno nie o brak innych wartości niż rozrywkowe. Jest to opowieść o miłości, nienawiści oraz młodzieńczej lojalności niczym w słynnym "Władcy much" Goldinga. Oczywiście głównym aspektem, jaki będziemy najdłużej pamiętać z tej powieści będzie groza. Obrazy, jakie przywodzą na myśl opisy Kinga, mogą pozostać w umyśle czytelnika na bardzo długo. Ekranizacja z 1990 r., choć trzeba przyznać, że wierna książce, nie każdego dziś przestraszy. W zeszłym roku głośno było o nakręceniu dwuczęściowej adaptacji przez Cary’ego Fukunagę. Premiera przewidziana była w tym roku. Oczekiwania były spore. Odświeżenie filmu, nadanie mu grozy przybliżonej do opisanej przez Kinga oraz ukazanie „Tego” w swoich wszystkich przerażających formach. Niestety temat ucichł. Ale nadal warto czekać.

        Nick Cave & The Bad Seeds - "Ghosteen" (2019)         Nick Cave to postać związana nie tylko z muzyką, ale też z...