Myślę, że zgodzisz się
ze mną, że blues jeszcze nie umarł. Kogo uważasz obecnie za najbardziej
wpływową (żyjącą) postać dla bluesa? Buddy Guy?
Blues jest
niewyczerpalnym źródłem inspiracji, jest jednym z gatunków „kluczowych”, wielu
artystów z niego czerpie i czerpać będzie. Jest w pewnym sensie gatunkiem
zamkniętym. Czymś co zostało ukształtowane w określonym miejscu i czasie, w
wyniku takich, a nie innych uwarunkowań społeczno-kulturowych. Otwierają go
artyści, którzy wnosząc współczesną, osobistą świeżość, czynią z niego żywą
muzykę. Nie każdemu jednak udaje się znaleźć w sobie ten klucz.
Biorąc pod uwagę
„rdzenne” pokolenie i jego potomków, ujął mnie Otis Taylor swoją ostatnią płytą
"Hey Joe Opus". Genialna fuzja, która wciąż jest bluesem, choć pewnie
nie dla każdego. Kiedy usłyszałem po raz pierwszy tę płytę (na party po
festiwalu w Niederlehme) miałem te cudowne ciarki, towarzyszące odkrywaniu
nowej muzyki. To dla bluesa świeżość podobna do tej, którą do jazzu wniósł
swego czasu Nils Petter Molvaer.
Druga postać to dla mnie
Taj Mahal, którego po raz pierwszy usłyszałem na początku lat 80-tych. Często
wracam do jego muzyki.
Z Buddy Guy'em „spotykam
się" ostatnio często w aucie, słuchając w trasie płyty „Alone &
Acoustic” z Juniorem Wellsem.
Reasumując, blues jest
wszechobecny we współczesnej muzyce, myślę że nie ma się co obawiać o jego
„odejście”. Tacy artyści, tworzący autorską muzykę wszelakiego sortu, jak The
Beatles, Tom Waits, Wim Mertens, Mark Sandman (Morphine), Miles Davis czy Black
Keys, Jack White otwarcie deklarują (deklarowali) swoje bluesowe czy
rock'n'rollowe korzenie.
Jaka jest kondycja
polskiego bluesa?
Cieszy mnie szczególnie
rozkwit sceny akustycznej, jak też różnorodność muzycznych melanży,
wynikających z jej aktywności. Jako wieloletni wykładowca warsztatów
bluesowych, mam w tym swój skromny udział i bardzo mnie to cieszy. Wiele
aktywnych postaci "młodej sceny" odwiedzało moje warsztaty. Z dumą
obserwuję ich poczynania. Mamy pokaźną liczbę klubów, festiwali. Jest rzesza
ludzi, którzy chcą tego słuchać, i to jest najważniejsze.
Na świecie, za sprawą
takich wykonawców jak The Black Keys czy White Stripes, ta muzyka jest znowu na
fali. Cieszy również to, że artyści z innych kręgów stylistycznych biorą się za
bluesa. W kraju mamy też dobry czas dla tej muzyki. Zabrzmi to może dziwnie,
lecz uważam, że realnym odzwierciedleniem kondycji bluesa w Polsce jest średnia
wieku naszej publiczności. Jest sporo młodych ludzi, a to świadczy o tym, że
trwa wciąż napływ „świeżych" fascynatów, co oznacza, że to, co się na
naszej scenie dzieje działa na młode pokolenie. To jest ważne. Brakuje mi
trochę projektów łączących bluesa z muzyką alternatywną. Rodzima bluesowa scena
jest raczej wierna tradycji, taki jej urok.
Pamiętam dyskusję z
pewnym wybitnym polskim blues-rockowym gitarzystą. Rzecz działa się podczas
obrad jury jednego z festiwali bluesowych. On reprezentował opcję
„tradycyjno-betonową", forował gitarzystów, grających poprawnie (wzorowo),
w konwencji, tyle że nudno i „no future”... :) Ja natomiast stawiałem na ludzi,
grających szorstko, surowo, lecz bardzo osobiście i kreatywnie. Moim
podstawowym argumentem było to, że tacy właśnie artyści sprawiają, że ta muzyka
zyskuje nowych fanów, jest dzięki nim żywa. Nie udało mi się, niestety,
przeforsować wtedy tej koncepcji, jednak lata zweryfikowały wyniki owego sporu.
Ku wielkiej mej radości, młodzi gniewni, na których stawiałem to czołowe
postacie rodzimej „młodej” sceny akustycznej. Oryginalność i kreatywność RULEZ!
Czy mamy z czego
czerpać, jeśli chodzi o stary polski blues? Czy istnieje coś takiego?
Mamy wielu wykonawców,
którzy inspirowali się bluesem. Rzecz w tym, że zazwyczaj jest to już ich
własna, autorska muzyka, wywodząca się z bluesa. I tego właśnie można się od
nich nauczyć. Mam na myśli to, w jaki sposób łączyli rzeczoną materię z
własnym, muzycznym światem. Pisali swoje, mocne piosenki, pozostawiając po
sobie nową ponadczasową wartość. Mam na myśli np. Dżem czy Tadeusza Nalepę.
Dużo bluesa słyszę w twórczości Czesława Niemena, do którego często wracam.
Niemen świetnie działa na mnie w samochodzie. Spośród artystów współczesnych,
acz zasłużonych, wymienię choćby Kasę Chorych i jej wczesne instrumentalne
kompozycje. Kasa wciąż nagrywa mocne płyty i porywa na koncertach. Kolejny
przykład: Martyna Jakubowicz. Gdzieś tam korzeniami tkwi w bluesie,
jednocześnie w swojej wczesnej i współczesnej twórczości prezentuje własny
styl, wykreowany przez ogromną wrażliwość i otwarty umysł. Nie jest łatwo,
funkcjonując na scenie od tylu lat, wciąż być kreatywnym. Martynie się to
udaje.
W 2006 roku wydałeś
płytę Simply, która jest świetnym
odnowieniem starego, klasycznego bluesa. Dwa lata temu płyta Free, bardziej osobista. Co teraz będzie
na solowej płycie i kiedy?
Pracuję nad nową muzyką,
w bliżej nieokreślonej przyszłości coś się na pewno ukaże. Na tym etapie trudno
mi powiedzieć, co to będzie i kiedy. Pracuję nad materiałem, który powstawał w
Delcie Mississippi. To część większego projektu pod roboczą nazwą
"Puchowski Delta Projekt", muzyka rodziła się w mojej głowie w
dzikich ostępach Mississippi, Louisiany, Arkansas. Założenie było takie, aby
„usłyszeć” moją muzykę, stymulowaną tamtejszą wibracją. Z takim zamiarem tam
pojechałem i udało się. Robi się ciekawie … :)
Lato spędzasz w
Niemczech. Jak Ci się gra dla zagranicznej publiczności?
Rzeczywiście, od
początku czerwca do końca wakacji koncertowałem w Niemczech. Sytuacja o tyle
ciekawa, że to pierwsza tak duża seria koncertowa projektu z perkusistą Michą
Maassem. Znamy się z Michą od lat, świetnie nam się razem gra.
Każda publiczność jest
inna… (śmiech). Prezentuję tam, oczywiście, moje kompozycje oraz szalone
interpretacje klasycznych bluesów. Nie mogę opierać koncertów na kompozycjach
polskojęzycznych z wiadomych względów. Gram, oczywiście, na każdym koncercie
chociaż jeden numer w rodzimym języku, jednak bazę stanowią piosenki
anglojęzyczne. W jednym z wywiadów zapytano mnie, kiedy napiszę coś po
niemiecku – może właśnie nadszedł czas… (śmiech).
Dla mnie jednak
podstawowym „kanałem komunikacyjnym” ze słuchaczem jest wibracja. Graliśmy w
najróżniejszych miejscach. Od małych klubów, przez duże sale koncertowe
(Kesselhaus/Kulturbrauerei w Berlinie) po plenerowy koncert na żywo na antenie Radio
Eins w Tempelhofer Park. Pamiętam, jak na jednym z pierwszych koncertów w
trasie była kompletna zima, lód... Klub pełen, ale wszyscy jakby pogrążeni w
półśnie... Zrobiłem takie ciśnienie, że w drugim secie publika chórem
„wymiałczała” zbiorowe solo w „The Cat Is Obsering”. Nauczyłem się tego, grając
z Sugarem Blue – tak długo ładujesz energię, aż pojawi się cyrkulacja. W
Niemczech jest świetna publiczność, może troszkę chłodniejsza niż nasza, ale
kiedy już dopadniesz ich serc, wymiana energii jest potężna.
A jak było w Stanach?
Zazdrościłem Ci tej wycieczki. Opowiedz proszę o tym.
Inspiracją do tego
przedsięwzięcia był wyjazd na International Blues Challenge, za sprawą
nominacji ze strony stowarzyszenia „Jimiway”. IBC to szlachetne, ogromne
przedsięwzięcie, na którym spotkałem pasjonatów bluesa z całego świata. No i
historyczna Beale Street. Memphis to kawał historii muzyki. Obecnie smutne,
wymierające miasto. Takie imprezy jak IBC wlewają na nowo życie i radość w tę
przestrzeń.
W trakcie tej eskapady wykonaliśmy
blisko 3000 mil, meandrując na trasie Memphis-New Orleans-Memphis. Na totalnym
luzie, włóczyliśmy się po tych terenach. Towarzyszył mi młody fotografik, Kuba
Bednarek. Odwiedziliśmy miejsca dla mnie szczególnie istotne, w tym m.in. Lula,
Friars Point, Vicksburg czy Hazelhurst, gdzie urodził się i bywał Robert
Johnson. „Powęszyłem" trochę, podążając jego pełnym tajemnic szlakiem i
jak to zwykle bywa, sprostowałem pewne przepełnione magią podania. Rozmawiałem
z autochtonami, wypytywałem m.in. o ślady Son House'a czy Charley'a Pattona w
Lula. Chłopaki (lokalsi z flaszeczkami w torebeczkach w dłoniach) nie mieli
pojęcia, o kim mówię. Mimo, że znajdowaliśmy się opodal tablicy,
upamiętniającej tych ludzi... (śmiech).
Urzekły mnie tamte
przestrzenie, podróż 61-szą autostradą na południe to było coś. Co rusz na
znakach pojawiały się nazwy miejscowości, które znałem z piosenek. Gigantyczne
wały przy Mississippi, dzikie bagienne ostępy. We Friars Point (ważny port
przeładunku bawełny, ongiś ważne połączenie promowe z Helena na drugim brzegiem
rzeki) miałem okazję zobaczyć jedną z najpopularniejszych wówczas scen, czyli
„placyk" przed niewielkim sklepem. Jak powiedział mój rozmówca:
- „ … i oni tam grali”.
- „Kto?” - pytam.
- „ … no, wszyscy, ten
cały Johnson i reszta”.
Był to jeden z
mocniejszych punktów wyprawy (śmiech).
W tym roku po długiej
przerwie “z psychodelicznej czeluści swego umysłu” wyłonił się Hrabia Von Zeit.
Skład Maass, Tymański, Puchowski. Von Zeit w nowym składzie i w nowej formie?
Sprawcą „przebudzenia”
Hrabiego jest w dużej mierze Filip Wilczyński, który namówił mnie, aby
przyjechać z Von Zeit na festiwal „JAZZONALIA” do Konina. Świetna impreza,
wymarzone miejsce na taki eksperyment. Zagraliśmy pod nazwą „Halucynacje
Hrabiego Von Zeit”, bardzo transowy i improwizowany koncert. Na bazie moich
piosenek, znanych z wykonań VZ, naturalnie. Pomysł VZ realizowałem od zawsze z
muzykami, którzy byli w danym momencie mi bliscy. Stąd obecność Michy i Tymona.
Mamy to, co niezbędne – totalne porozumienie & wzajemny „nakręt",
naturalnego pierdolca. Uwielbiam to! Będzie się działo… :)
Na koncertach często
opowiadasz ciekawe historie z życia bluesmanów. Czy wciąż odkrywasz bluesa?
Jaki muzyk wywarł na Tobie ostatnio największe wrażenie?
Rzeczywiście, na koncerach
pojawia się dużo rozmaitych historii z życia wziętych. Z życia bluesmanów i nie
tylko. Od lat opowiadam, freestyle'uję w
oparciu o sytuacje, których doświadczyłem. Czasem ma to związek z tekstem
piosenki, innym razem „miksuję” myśli, skojarzenia, które właśnie płyną przez
moje zwoje. Innym razem jest kompletnie bez związku ... (śmiech).
Wciąż odkrywam muzykę,
więc bluesa też. Muzyk, który wywarł na mnie ostatnio największe wrażenie…?
Chyba włoski wiolonczelista Giovanni Solima. Wirtuozeria absolutna. Generalnie
daleko od bluesa, chociaż goszczą w jego kompozycjach bluesowe frazy.
Niesamowite jest to, w jaki sposób ten człowiek korzysta z własnego potencjału.
W bluesowym temacie –
zauroczyła mnie książka „Blues Poems” Kevina Younga. Jest to zbiór wierszy,
tekstów piosenek, znanych i nieznanych. Blues to w końcu piosenki – muzyka i
TEKST. Young dokonał wyboru tekstów, opatrzył komentarzem, powstała z tego
cudowna kwintesencja bluesowych wersów.
Obecnie młodzi
gitarzyści mogą posiłkować się tabulaturami i filmami instruktażowymi. Co Ty
miałeś do dyspozycji wraz z pierwszą gitarą?
Dobre pytanie… Nagrania
i kolegów. Później więcej i więcej nagrań i kolegów kolegów, aż trafiłem na
jednego z moich idoli – Nicka Katzmana. Zanim jednak do tego doszło, słuchałem
= pożerałem setki nagrań. Wybierałem perełki i uczyłem się grać.
Wykorzystywałem te umiejętności również w moich ówczesnych, nowofalowych,
eksperymentalnych kapelach.
Ogromną pomoc otrzymałem
ze strony moich sióstr, które uczęszczały do szkół muzycznych. Nauczyły mnie
podstaw rozumienia świata dźwięków, czytania, pisania. Co najważniejsze,
pomogły w zbudowaniu własnej metody pracy z instrumentem. Nauczyłem się, jak
ustawiać swoje działania, aby osiągnąć zamierzony efekt. Bezcenne…!
Wracając do tematu
składania pierwszych dźwięków. Uczyłem się akordów ze śpiewników
i na tym gruncie komponowałem swoje piosenki.
Takie były właśnie pierwsze kroki. Gdy zacząłem grać na gitarze akustycznej,
potrafiłem już trochę grać na basie i pianinie. Granie muzyki nie było mi więc
obce. Pisałem też naturalnie teksty.
Wspominałem o kolegach.
Jeden z nich grał w orkiestrze, kumał już coś z jazzu, grał na gitarze. Ja
robiłem mu groove, a on improwizował. Przełomem był obóz żeglarski w NRD, w
kooperacji z żeńskim obozem FDJ. Było nas trzech gitarzystów i tłum pięknych
dziewcząt. Wymarzona publika. Graliśmy głównie instrumentalnie bluesy i proste
jazzowe numery. Były to pierwsze moje, jak to się mówi – szerokie wody. Jeśli
chodzi o nagrania, ważnym żródłem były audycje Marii Jurkowskiej, generalnie
Program 3, oraz rodzina - bliscy przywozili mi z Zachodu płyty, sprzęt typu
pazurki, slide.
Sam brałeś udział w nagrywaniu kilku lekcji pokazowych,
prowadzisz też warsztaty. Co przyciąga na nie ludzi?
To ciekawe, gdyż jest to
żywy proces. Kiedyś ludzie przybywali na warsztaty, aby uczyć się grać na
instrumencie. Teraz coraz więcej adeptów chce uczyć się, jak budować i
realizować swój muzyczny wizerunek. Są ludzie, którzy spędzają w ten sposób
wolny czas, realizują swoją pasję. Prowadziłem tego lata warsztaty m.in. w
Płocku, w Jedlinie-Zdrój, gdzie przeważający procent uczestników stanowi
młodzież ze szkół muzycznych. Młodzieżówka szuka i drąży temat, rozwijają się
świadomie, każdy w swoim kierunku.
Z kolei na Kreatywnych
Warsztatach Wojtka Pilichowskiego w Kliczkowie „studenci" przeprowadzali
łańcuch działań „od pomysłu do produktu". Warsztat kończył się
profesjonalną rejestracją danej formy. Obecnie brakuje mi niestety czasu na
szerszą, jak kiedyś, działalność warsztatową. Jednak wciąż kontakt z młodymi
adeptami sztuki muzycznej jest dla mnie bardzo ważny.
Kiedy koncertowy powrót do Polski? Zdążysz gdzieś jeszcze
zagrać przed Rawa Blues Festiwal?
Na dobre wrócę pewnie
dopiero w przyszłym roku. Jesienią zagram kilka koncertów. Będą to wydarzenia
dla mnie szczególne, gdyż zagram w miejscach zaprzyjaźnionych fragmenty nowego
materiału, o którym wspominałem. Przed Rawą będzie kameralny koncert w klubie
Agrafka w Zgierzu w ramach festiwalu małych form teatralnych „Słodkobłękity”,
zagram też gościnnie z formacją „Czarne Kwiaty” na żywo, na antenie Radia
Gdańsk. Główny koncert tej jesieni to Rawa Blues, gdzie zagram oczywiście z
Michą Maassem. Póki co, przeżywam cudowny chillout po bardzo intensywnych,
obfitych w podróże i koncerty trzech kwartałach tego roku (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Również dziękuję za
rozmowę Mateusz, pozdrawiam czytelników & życzę udanej kontemplacji
"Złotej Polskiej Jesieni".