Zasiadłem do Boba Dylana. Facet
wydał prawie tyle albumów co ja i on mamy razem wszystkich palców. Szybko
policzyłem, że na szóstym palcu kończy się moja znajomość jego utworów!
Przedstawiła mi się wizja spotkania dwóch „największych” fanów Boba:
- Cześć, słyszałem, że jesteś fanem Dylana.
- Cześć, słyszałem, że jesteś fanem Dylana.
- Tak.
- Ile znasz jego albumów?
- Trzydzieści.
- Jesteś śmieszny.
Co
począć? Sprawdziłem dyskografię i dowiedziałem się, które płyty zyskały
największą chwałę. Po przesłuchaniu kilku, stwierdziłem, że bez skupiania się na
tekstach, nie ma tu czego szukać. Rozumiem wartość, ale nie będę się katował.
Skończyłem przygodę z Dylanem na MTV
Unplugged z 1995 roku i nie mogłem doczekać się końca tej katorgi. Tak
zdziadziały, nosowy i męczący był dla mnie jego głos.
To
samo, choć na mniejszą skalę, dotyczy Bruce’a Springsteena. Tym razem wystarczą
tylko wszystkie moje palce, żeby wyliczyć ilość jego płyt, ale w teście na
znajomość utworów wypadam blado. Jeden sflaczały palec na Born In The U.S.A. i drugi niesflaczały palec na Wrecking Ball. Zaraz. A niech to, to nie
cover Rona Jeremy… Przesłuchałem kilka płyt i nie poczułem wstydu, że uchowałem
się w słusznej nieświadomości. To jest muzyka, którą pogłaśnia moja babcia
mówiąc – „To jest muzyka!”. Wtedy próbuję tylko zmusić się do podniesienia
kącików ust, ale nawet to mi się nie udaje.
To
była obszerna praca domowa do nadrobienia. Z podstawówki, bo przecież nazwiska
te każdy zna. I o ile w dyskografii Dylana znalazłem dobre, oprócz tych
oczywistych, momenty, o tyle Springsteena nie potrafię odrobić. To jest to
uczucie, kiedy od nadmiaru matematyki kurczy się mózg. Nuda. Mało gitarowe i
mało rockowe granie. Zeszyt do plecaka.
Sprawdzian
z wiedzy o muzyce amerykańskiej nadszedł jednak w nieoczekiwanym momencie,
kiedy oglądałem jeden z odcinków serialu Breaking Bad. Główny bohater, Walter,
przepytując swojego syna, wymienia następujący zespół: Steely Dan. Szeroko otwieram
oczy. Pustka. Dalej wymienia, jako pewniaka: Boz Scaggs. Pierwsze słyszę. Tego
zbyt wiele. Pauzuję i googluję. Ponad dwadzieścia albumów. Pierwszy w 1965
roku, ostatni ma być jeszcze w tym. Palców do liczenia brak, a po krótkim
rozeznaniu w charakterze muzyki powyższych artystów, chęci do słuchania też
brak.
Ostatecznie
pomyślałem, że niepotrzebnie się zamartwiam. Te ichnie klasyki dla mas… Szkoda
zachodu. Wniosek z tego jest tylko taki, że nie pochłania mnie taka muzyka. Do
Dylana będę powracał, a do pozostałych trzech wyżej wymienionych już nie. Brak
w nich pamiętnych riffów, muzycznych wojaży i charyzmatycznego lidera, słowem,
to niedoszły, mało charakterystyczny rock. Uderzam teraz bezpośrednio w
Springsteena. Styl, który prezentuje, określa się jako heartland rock. Wychodzi on z założenia, że muzyka rockowa, oprócz
niesienia rozrywki, ma też cel społeczny. Czyli gatunek, w którym muzyka
schodzi na dalszy plan? Pewnie, że nie. Ale nawet jeśli ustępuje czemuś miejsca,
to ja nie chcę jej znać. Dziękuję bardzo, amerykańskie opowiastki chętniej
odnajduję w książkach.
A żeby na koniec dać też ujście pozytywnym odczuciom,
określę swój wiwat na cześć muzyka, który rozsławił się w
„wieszczowaniu” dla innego kraju. W opozycji do Dylana stawiam Davida Bowie. Jego z chęcią przesłuchuje się płyta po płycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz