Na początku lat
dziewięćdziesiątych, jeszcze w czasach działalności Screaming Trees, Mark
Lanegan rozpoczął karierę solową, dając pokaz możliwości swojego głosu. Jego pierwsze
solowe albumy, do „Field Songs” (2001) włącznie, były wyrazistym eksponowaniem
głosu dinozaura sceny grunge’owej. Głosu skrajnie niskiego, chrypliwego, czasem
niemal bezbarwnego, a jednak potrafiącego zaśpiewać bardzo melodyjnie (na
okładce drugiego wydawnictwa „Whiskey for the Holy Ghost” prawdopodobnie
znajduje się przepis na osiągnięcie takiego wokalu). Płyty te zawierały w
większości utwory akustyczne, dzięki czemu głos Lanegana mógł wedrzeć się swoją
intensywnością w ucho słuchacza i porządnie rozedrgać bebechy.
W 2004 roku premierę miała płyta
„Bubblegum” i kariera muzyka wjechała na nowe muzyczne tory pod szyldem Mark
Lanegan Band. I choć można nazwać „Bubblegum” najlepszą jego płytą, jej
brzmienie było bardziej zróżnicowane i zapowiadało zmianę muzycznej wizji. Na
kolejnych albumach pojawiały się chybione eksperymenty, a głos Lanegana nie
wybijał się już wyraźnie ponad akompaniament, który boleśnie inkrustowano
elektroniką.
Lanegan nigdy nie miał szczęścia do
gitarzystów. Gary Lee Conner ze Screaming Trees był przecież najbardziej
niechlujnym gitarzystą w Seattle. Mike Johnson chałturzył na pierwszych solowych płytach Lanegana niczym przaśny ogniskowy grajek.
Późniejsze płyty również nie rozsławiły się w gitarowym graniu. Nie rozsławiły
się też z innych powodów.
„Somebody’s
Knocking” nie powraca do korzeni. Głos Lanegana nie odgrywa już tak wielkiej
roli jak kiedyś – szkoda. Żal też bierze, że nie słychać już nawet akompaniujących
przeciętnych gitarzystów. Teraz jest Mark Lanegan Band i trzeba pogodzić się z
właściwym dla zespołu rozłożeniem ról i nowoczesnym instrumentarium.
Wśród
ogromnej ilości współprac z innymi muzykami, Lanegan nigdy wcześniej nie miotał
się w tak wielkiej niewygodzie jak na początku albumu „Somebody’s Knocking”.
„Disbelief Suspension” rozpoczyna płytę w rytmie dyskotekowym (o dyskotece
przypomni później „Gazing from the Shore” i „Penthouse High”). Natomiast w
„Letter Never Sent” tempo zostało podkręcone przez automat perkusyjny do granic
możliwości wokalisty. Słychać wyraziste iskry na torach, choć da się odczuć jak
blisko było do wykolejenia.
Najbardziej
dogodnym środowiskiem w karierze Lanegana był zwykle akompaniament gitar,
elektrycznych czy akustycznych, wsio rawno. Nawet jeśli bywało żwawo (choćby we
współpracy z Queens of the Stone Age), muzyk potrafił szatkować i montować tempo pod siebie. Tymczasem okazuje się, że Lanegan jest
zdeklarowanym fanem New Order i Depeche Mode, a zapędy na New Wave’owe granie
siedziały w nim od dawna.
Czy
to wstęp do gierki na Nintendo? – zastanawiałem się podczas słuchania „Stitch
It Up”, pierwszego singla promującego album. Czy to „Find My Baby” Moby’ego?
Ach, nie, to rapowany (sic!) refren „War Horse”!. Tutaj niespodziewanie jednak
Lanegan odnalazł się zachwycająco. A może inspiracją do „Playing Nero” była twórczość
polskiej grupy elektropunkowej Super Girl & Romantic Boys? Trudno uniknąć
złośliwych porównań i można znaleźć ich więcej. Gdyby więc usunąć ścieżkę wokalną z płyty
„Somebody’s Knocking”, nie przyszłoby do głowy, że to płyta starego rockowego
wygi. Z rockiem ma ona wyjątkowo mało wspólnego, raczej szwenda się po
gatunkach, budując utwory na elektronicznej masie z syntezatorów często wspieranych maszyną perkusyjną.
Kiedy
jednak Mark Lanegan Band zostawia przestrzeń liderowi, ten wykazuje się wielkimi
umiejętnościami wokalnymi, dźwigając śpiewem cały utwór, czy to w luzacko
wlokącym się „Paper Hat”, czy też w mrocznym „Night Flight to Kabul”. Ten
ostatni, będący drugim singlem promującym album, jest kolejnym dowodem na
rozwój brzmienia grupy. Podobną atmosferę wykazywał już „Nocturne” z
poprzedniej płyty „Gargoyle”.
W
jednym z wywiadów Lanegan stwierdził, że z wiekiem zmienił mu się gust
muzyczny. Trzeba zaakceptować tę drogę – od grunge’u, przez rock, po kombinowany
rock z grubymi wcięciami elektronicznymi. Kto wie, jaką muzyką zajmowałby się dziś
Cobain, gdyby żył? Przecież inny grunge’owiec z tej samej paczki, Layne Staley,
pod koniec życia też udzielał się w projektach elektronicznych.
W
ostatecznym rozrachunku płyta trzyma się nieźle, bo trafnych pomysłów na niej
jest całkiem sporo. Mark Lanegan Band najwyraźniej zastosował sparafrazowaną
maksymę George’a Bernarda Shawa, w myśl której lepiej słuchacza oburzać niż
nudzić. Na „Somebody’s Knocking” nie ma nudy. Jest całkiem dobra zabawa, choć fani
Marka Lanegana, którzy po latach wrócą do śledzenia jego twórczości, mogą przejść
załamanie nerwowe.