poniedziałek, 3 lutego 2020

Mark Lanegan Band - Somebody's Knocking (2019)

            Na początku lat dziewięćdziesiątych, jeszcze w czasach działalności Screaming Trees, Mark Lanegan rozpoczął karierę solową, dając pokaz możliwości swojego głosu. Jego pierwsze solowe albumy, do „Field Songs” (2001) włącznie, były wyrazistym eksponowaniem głosu dinozaura sceny grunge’owej. Głosu skrajnie niskiego, chrypliwego, czasem niemal bezbarwnego, a jednak potrafiącego zaśpiewać bardzo melodyjnie (na okładce drugiego wydawnictwa „Whiskey for the Holy Ghost” prawdopodobnie znajduje się przepis na osiągnięcie takiego wokalu). Płyty te zawierały w większości utwory akustyczne, dzięki czemu głos Lanegana mógł wedrzeć się swoją intensywnością w ucho słuchacza i porządnie rozedrgać bebechy.
            W 2004 roku premierę miała płyta „Bubblegum” i kariera muzyka wjechała na nowe muzyczne tory pod szyldem Mark Lanegan Band. I choć można nazwać „Bubblegum” najlepszą jego płytą, jej brzmienie było bardziej zróżnicowane i zapowiadało zmianę muzycznej wizji. Na kolejnych albumach pojawiały się chybione eksperymenty, a głos Lanegana nie wybijał się już wyraźnie ponad akompaniament, który boleśnie inkrustowano elektroniką.
            Lanegan nigdy nie miał szczęścia do gitarzystów. Gary Lee Conner ze Screaming Trees był przecież najbardziej niechlujnym gitarzystą w Seattle. Mike Johnson chałturzył na pierwszych solowych płytach Lanegana niczym przaśny ogniskowy grajek. Późniejsze płyty również nie rozsławiły się w gitarowym graniu. Nie rozsławiły się też z innych powodów.
„Somebody’s Knocking” nie powraca do korzeni. Głos Lanegana nie odgrywa już tak wielkiej roli jak kiedyś – szkoda. Żal też bierze, że nie słychać już nawet akompaniujących przeciętnych gitarzystów. Teraz jest Mark Lanegan Band i trzeba pogodzić się z właściwym dla zespołu rozłożeniem ról i nowoczesnym instrumentarium.
 Wśród ogromnej ilości współprac z innymi muzykami, Lanegan nigdy wcześniej nie miotał się w tak wielkiej niewygodzie jak na początku albumu „Somebody’s Knocking”. „Disbelief Suspension” rozpoczyna płytę w rytmie dyskotekowym (o dyskotece przypomni później „Gazing from the Shore” i „Penthouse High”). Natomiast w „Letter Never Sent” tempo zostało podkręcone przez automat perkusyjny do granic możliwości wokalisty. Słychać wyraziste iskry na torach, choć da się odczuć jak blisko było do wykolejenia.
Najbardziej dogodnym środowiskiem w karierze Lanegana był zwykle akompaniament gitar, elektrycznych czy akustycznych, wsio rawno. Nawet jeśli bywało żwawo (choćby we współpracy z Queens of the Stone Age), muzyk potrafił szatkować i montować tempo pod siebie. Tymczasem okazuje się, że Lanegan jest zdeklarowanym fanem New Order i Depeche Mode, a zapędy na New Wave’owe granie siedziały w nim od dawna.
Czy to wstęp do gierki na Nintendo? – zastanawiałem się podczas słuchania „Stitch It Up”, pierwszego singla promującego album. Czy to „Find My Baby” Moby’ego? Ach, nie, to rapowany (sic!) refren „War Horse”!. Tutaj niespodziewanie jednak Lanegan odnalazł się zachwycająco. A może inspiracją do „Playing Nero” była twórczość polskiej grupy elektropunkowej Super Girl & Romantic Boys? Trudno uniknąć złośliwych porównań i można znaleźć ich więcej. Gdyby więc usunąć ścieżkę wokalną z płyty „Somebody’s Knocking”, nie przyszłoby do głowy, że to płyta starego rockowego wygi. Z rockiem ma ona wyjątkowo mało wspólnego, raczej szwenda się po gatunkach, budując utwory na elektronicznej masie z syntezatorów często wspieranych maszyną perkusyjną.
Kiedy jednak Mark Lanegan Band zostawia przestrzeń liderowi, ten wykazuje się wielkimi umiejętnościami wokalnymi, dźwigając śpiewem cały utwór, czy to w luzacko wlokącym się „Paper Hat”, czy też w mrocznym „Night Flight to Kabul”. Ten ostatni, będący drugim singlem promującym album, jest kolejnym dowodem na rozwój brzmienia grupy. Podobną atmosferę wykazywał już „Nocturne” z poprzedniej płyty „Gargoyle”.
W jednym z wywiadów Lanegan stwierdził, że z wiekiem zmienił mu się gust muzyczny. Trzeba zaakceptować tę drogę – od grunge’u, przez rock, po kombinowany rock z grubymi wcięciami elektronicznymi. Kto wie, jaką muzyką zajmowałby się dziś Cobain, gdyby żył? Przecież inny grunge’owiec z tej samej paczki, Layne Staley, pod koniec życia też udzielał się w projektach elektronicznych.
W ostatecznym rozrachunku płyta trzyma się nieźle, bo trafnych pomysłów na niej jest całkiem sporo. Mark Lanegan Band najwyraźniej zastosował sparafrazowaną maksymę George’a Bernarda Shawa, w myśl której lepiej słuchacza oburzać niż nudzić. Na „Somebody’s Knocking” nie ma nudy. Jest całkiem dobra zabawa, choć fani Marka Lanegana, którzy po latach wrócą do śledzenia jego twórczości, mogą przejść załamanie nerwowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

        Nick Cave & The Bad Seeds - "Ghosteen" (2019)         Nick Cave to postać związana nie tylko z muzyką, ale też z...