środa, 1 kwietnia 2020


        Nick Cave & The Bad Seeds - "Ghosteen" (2019)

        Nick Cave to postać związana nie tylko z muzyką, ale też z filmem i literaturą. Niewątpliwie spełnił się już w tej pierwszej dziedzinie, niemniej nadal wydaje albumy z zespołem Nick Cave and The Bad Seeds, a także tworzy muzykę filmową. Odbiorcy wszechstronnej działalności Cave’a mogą mieć pewność, że każdy kolejny album, do którego słynny Australijczyk przyłożył rękę, będzie wytworem czystej pasji.

Tym razem na nastrój albumu niewątpliwie miała wpływ tragiczna śmierć syna Cave’a, Arthura. „Ghosteen” jest wyrazem głębokiego bólu zarówno w warstwie muzycznej, jak i lirycznej. Muzyka często jest tylko tłem, podobnie jak ma to miejsce w soundtrackach Cave’a we współpracy z Warrenem Ellisem. Zdaje się dochodzić ze sfery niebiańskiej, przez co jej odbiór może przypominać doświadczenie mistyczne. Utwory łączą się płynnie tworząc sekwencje o naturze marzeń sennych.
„Ghosteen" to wzruszająca opowieść plasująca się na poziomie eightiesowego nowego romantyzmu. Tego u Cave'a nie było nawet wtedy, kiedy tworzył w latach osiemdziesiątych. Jego głos przypomina z początku zawodzenie Petera Hammilla – znanego romantyka z Van der Graaf Generator, a klawisze z utworu tytułowego przywodzą na myśl posępną atmosferę z płyty Johna Foxxa – „The Garden” z 1981 roku. Głos Cave’a nie został nadgryziony zębem czasu, ale przeciwnie – zyskał na sile. W wieńczącym płytę „Hollywood” w jego gardle można odnaleźć nawet melorecytacyjny falset podobny do Fisha z Marillion.


Biorąc pod uwagę traumatyczne przeżycie Cave’a, nowy, siedemnasty już album grupy Nick Cave and the Bad Seeds został niejako stworzony od zera – bez patrzenia wstecz na atmosferę z poprzednich albumów, co zapowiada już barwna, rajska okładka. Autor w pełni zderzył się z problemem utraty dziecka tworząc płytę w całości zanurzoną w żałobie i głębokim liryzmie. O wspólnych korzeniach albumu z poprzednikami świadczy jednak fakt, że zamyka trylogię, jaką tworzy wraz z „Push the Sky Away” i „Skeleton Tree”, z których ten drugi częściowo również odnosi się do śmierci syna Cave’a (nagrania do „Skeleton Tree” odbywały się od 2014 do 2016 roku, a tragiczna śmierć miała miejsce w 2015 roku).
Płyta „Ghosteen” – czyli „migrujący duch” – składa się z dwóch części. Pierwsza, opisana przez Cave’a jako „Dzieci”, wciąga subtelnością, owiewa ciepłym spokojem i zachwyca bogactwem dźwięków, które czasem zdają się dobiegać z odległego planu i sugestywnie rzutują na wyobraźnię scenerie lasów deszczowych („Leviathan”) lub światów podwodnych. „Night Raid” mogłoby spokojnie funkcjonować jako alternatywny utwór do czołówki „Miasteczka Twin Peaks”. Kolejne skojarzenia z serialem przychodzą, kiedy w rozmazanym brzmieniowo „Galleon Ship” słychać zniekształcony głos podobny do tajemniczego karła z Czarnej Chaty wymawiającego wspak słowa klucze do zagadek. Następujący po nim – „Sun Forest” posiada wyjątkową głębię, a poruszający głos Cave’a wsparty w refrenie chórkami, wznosi płytę do pierwszego punktu kulminacyjnego. A momentów takich, w których przy odpowiednim wczuciu się w płytę można uronić łzę, jest więcej.


Druga część albumu zatytułowana „Ich rodzice”, mimo w dalszym ciągu przeważającego powolnego tempa niosącego ze sobą wielki ładunek smutku, daje pokrzepienie i całkiem sporą garść pozytywów. We wcześniej wspomnianym “Hollywood” Cave przytoczył opowieść o uczennicy Buddy. Kisa Gotami popadła w obłęd po śmierci dziecka i według zaleceń Buddy miała przynieść nasienie musztardy z domu, w którym nikt nie umarł. Znacznym ukojeniem było zrozumienie, że śmierć przychodzi do każdego domostwa. „Ghosteen” ma zatem z pewnością znaczenie autoterapeutyczne.
Album miał swoją premierę w serwisie YouTube wraz z towarzyszącym mu bardzo spójnym z muzyką lyric video od Hingston Studio, na którym teksty utworów wyłaniają się z dymnych, barwnych teł. Dzięki temu odbiór staje się intensywniejszy, a wymowa kompozycji bardziej klarowna.
 „Ghosteen” jest płytą ciężką do zanucenia, niemal niemożliwą do zatańczenia i wymagającą ciągłego skupienia. Jednak urzeka wdziękiem, gdy poświęcimy jej całą swoją uwagę. Grupa Nick Cave and the Bad Seeds, w akompaniamencie subtelnych dźwięków podaje nadzwyczajną porcję posępnej, ale pięknej muzyki podszytej poezją dającą nadzieję.
             
Mateusz Nowakowski

poniedziałek, 3 lutego 2020

Mark Lanegan Band - Somebody's Knocking (2019)

            Na początku lat dziewięćdziesiątych, jeszcze w czasach działalności Screaming Trees, Mark Lanegan rozpoczął karierę solową, dając pokaz możliwości swojego głosu. Jego pierwsze solowe albumy, do „Field Songs” (2001) włącznie, były wyrazistym eksponowaniem głosu dinozaura sceny grunge’owej. Głosu skrajnie niskiego, chrypliwego, czasem niemal bezbarwnego, a jednak potrafiącego zaśpiewać bardzo melodyjnie (na okładce drugiego wydawnictwa „Whiskey for the Holy Ghost” prawdopodobnie znajduje się przepis na osiągnięcie takiego wokalu). Płyty te zawierały w większości utwory akustyczne, dzięki czemu głos Lanegana mógł wedrzeć się swoją intensywnością w ucho słuchacza i porządnie rozedrgać bebechy.
            W 2004 roku premierę miała płyta „Bubblegum” i kariera muzyka wjechała na nowe muzyczne tory pod szyldem Mark Lanegan Band. I choć można nazwać „Bubblegum” najlepszą jego płytą, jej brzmienie było bardziej zróżnicowane i zapowiadało zmianę muzycznej wizji. Na kolejnych albumach pojawiały się chybione eksperymenty, a głos Lanegana nie wybijał się już wyraźnie ponad akompaniament, który boleśnie inkrustowano elektroniką.
            Lanegan nigdy nie miał szczęścia do gitarzystów. Gary Lee Conner ze Screaming Trees był przecież najbardziej niechlujnym gitarzystą w Seattle. Mike Johnson chałturzył na pierwszych solowych płytach Lanegana niczym przaśny ogniskowy grajek. Późniejsze płyty również nie rozsławiły się w gitarowym graniu. Nie rozsławiły się też z innych powodów.
„Somebody’s Knocking” nie powraca do korzeni. Głos Lanegana nie odgrywa już tak wielkiej roli jak kiedyś – szkoda. Żal też bierze, że nie słychać już nawet akompaniujących przeciętnych gitarzystów. Teraz jest Mark Lanegan Band i trzeba pogodzić się z właściwym dla zespołu rozłożeniem ról i nowoczesnym instrumentarium.
 Wśród ogromnej ilości współprac z innymi muzykami, Lanegan nigdy wcześniej nie miotał się w tak wielkiej niewygodzie jak na początku albumu „Somebody’s Knocking”. „Disbelief Suspension” rozpoczyna płytę w rytmie dyskotekowym (o dyskotece przypomni później „Gazing from the Shore” i „Penthouse High”). Natomiast w „Letter Never Sent” tempo zostało podkręcone przez automat perkusyjny do granic możliwości wokalisty. Słychać wyraziste iskry na torach, choć da się odczuć jak blisko było do wykolejenia.
Najbardziej dogodnym środowiskiem w karierze Lanegana był zwykle akompaniament gitar, elektrycznych czy akustycznych, wsio rawno. Nawet jeśli bywało żwawo (choćby we współpracy z Queens of the Stone Age), muzyk potrafił szatkować i montować tempo pod siebie. Tymczasem okazuje się, że Lanegan jest zdeklarowanym fanem New Order i Depeche Mode, a zapędy na New Wave’owe granie siedziały w nim od dawna.
Czy to wstęp do gierki na Nintendo? – zastanawiałem się podczas słuchania „Stitch It Up”, pierwszego singla promującego album. Czy to „Find My Baby” Moby’ego? Ach, nie, to rapowany (sic!) refren „War Horse”!. Tutaj niespodziewanie jednak Lanegan odnalazł się zachwycająco. A może inspiracją do „Playing Nero” była twórczość polskiej grupy elektropunkowej Super Girl & Romantic Boys? Trudno uniknąć złośliwych porównań i można znaleźć ich więcej. Gdyby więc usunąć ścieżkę wokalną z płyty „Somebody’s Knocking”, nie przyszłoby do głowy, że to płyta starego rockowego wygi. Z rockiem ma ona wyjątkowo mało wspólnego, raczej szwenda się po gatunkach, budując utwory na elektronicznej masie z syntezatorów często wspieranych maszyną perkusyjną.
Kiedy jednak Mark Lanegan Band zostawia przestrzeń liderowi, ten wykazuje się wielkimi umiejętnościami wokalnymi, dźwigając śpiewem cały utwór, czy to w luzacko wlokącym się „Paper Hat”, czy też w mrocznym „Night Flight to Kabul”. Ten ostatni, będący drugim singlem promującym album, jest kolejnym dowodem na rozwój brzmienia grupy. Podobną atmosferę wykazywał już „Nocturne” z poprzedniej płyty „Gargoyle”.
W jednym z wywiadów Lanegan stwierdził, że z wiekiem zmienił mu się gust muzyczny. Trzeba zaakceptować tę drogę – od grunge’u, przez rock, po kombinowany rock z grubymi wcięciami elektronicznymi. Kto wie, jaką muzyką zajmowałby się dziś Cobain, gdyby żył? Przecież inny grunge’owiec z tej samej paczki, Layne Staley, pod koniec życia też udzielał się w projektach elektronicznych.
W ostatecznym rozrachunku płyta trzyma się nieźle, bo trafnych pomysłów na niej jest całkiem sporo. Mark Lanegan Band najwyraźniej zastosował sparafrazowaną maksymę George’a Bernarda Shawa, w myśl której lepiej słuchacza oburzać niż nudzić. Na „Somebody’s Knocking” nie ma nudy. Jest całkiem dobra zabawa, choć fani Marka Lanegana, którzy po latach wrócą do śledzenia jego twórczości, mogą przejść załamanie nerwowe.

sobota, 21 września 2019

Bjork - Unplugged (1994)


Jest w głosie Bjork pewna maniera, która przypomina o sąsiadce, która śpiewa zza ściany mieszkania. Jej numer domofonu powinien być najczęściej wybierany przez ulotkowiczów. Wtedy to powinni zejść się na klatce! Najlepiej gremialnie! Żeby w końcu przestała miałczeć! Żeby przez ustawiczne brzęczenie domofonu nie zdołała nawet zacząć! A jeśli już zacznie, to niech ją dzwonienie o zawał przyprawi! Dlatego, by nie ulec błędnemu wrażeniu poznawczemu, że to próby zmanierowanej nastolatki, trzeba przesłuchać i przyjrzeć się pani z Islandii z bliska. Wtedy można określić rozmiar mozliwości jej głosu i talentu. A na dokładkę najlepiej do repertuaru albumów dodać rolę w świetnym dramacie Larsa von Triera – Tańcząc w ciemnościach (2000). 

W 1994 roku, ciekawym w kontekście rozwoju rocka alternatywnego, wokalistka nagrała dla stacji MTV koncert „Unplugged”, który promował album Debut (1993). Za efektowny teledysk do Human Behaviour (1993 r.) autorka otrzymała sześć nominacji do MTV Video Music Awards. Utwór rozpoczyna płytę, ale również koncert unplugged. Bjork zademonstrowała precyzyjne zastosowanie głosu jako instrumentu – na krótkiej przestrzeni czasu da się słyszeć krętą drogę od szeptu do chrypliwego, acz zadziwiająco melodyjnego wrzasku wchodzącego w rejestry ledwo odbieralne przez ludzkie ucho. Ginger Baker (perkusista grupy Cream) powiedział kiedyś, że na ich próbach istnieją dźwięki, których ludzkie ucho nie jest już w stanie wychwycić ze względu na poziom głośności. Warto w to uwierzyć, zwłaszcza, że wtedy psuje się słuch. Załóżmy więc, że słuchanie głosu Bjork, przynajmniej w przypadku płyty MTV Unplugged, powinno działać na uszy kojąco. 


Na oko zaś, wówczas niespełna trzydziestoletnia wokalistka, wypadła zadziwiająco; w żółtej, letniej sukience uosabiała młodą przedszkolankę wyrwaną z letniego pikniku. Jednak trzeba przyjrzeć się jej z bliska, wtedy piknik nie okaże się być dla dzieci. Makijaż wyraźny, gesty ponętne, a piknikowe kubeczki wymienione zostały na wypełnione szampanem kieliszki, na których grał klawiszowiec, swobodnie wodząc palcami wokół szczytu ich czaszy. No jakiś piknik by to był. Ale najlepiej odnaleźliby się na nim fani nowoczesnej, etniczno-jazzowej muzyki z pop-rockowym podszyciem. 

Bjork usypia i hipnotyzuje („One Day”, „Like Someone in Love”), przypadkowo godnie koresponduje z refrenowym persyflarzem zawartym w „Do You Love Me” Nicka Cave’a („Do You Love me? Like I love You?”) i w “Come to Me” odpowiada:
“(…) don't make me say it
It would burst the bubble
Break the charm”.

 

Przedostatnia kompozycja „The Anchor Song” inkrustowana została niemal żałobnym zawodzeniem sekcji dętej, której akompaniuje piękny głos rzutujący feerię emocji na twarz wokalistki. Koncert doskonale wieńczy „Violantly happy”, które jest spektakularnym połączeniem transowego odjazdu ze schizofreniczną atmosferą rodem z filmu grozy.

           Bogactwo instrumentalne koncertu, ale też nowoczesność i eksperymentalność mogą stanowić wielką ucztę dla wytrawnych słuchaczy. Jednak mrok, który kryje się za pozornie słoneczną Bjork i niechwytliwe odjazdy na koncercie unplugged mogą wywołać zniecierpliwienie i tęsknotę za czymś lżejszym. Za czymś, co mogłaby zaproponować animatorka z wizerunkiem Bjork, ale w świecie widzianym i słyszanym w pozytywnych barwach.

Mateusz Nowakowski

poniedziałek, 25 lutego 2019

Charles Bukowski. Wspomnienia Scarlet - premiera 12 marca

Już niedługo premiera "Wspomnień Scarlet", a tymczasem, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Replika, podaję fragment książki:

"Zaczęło się to wszystko pod wpływem chwili. Skończyło się tak samo. Pomiędzy tymi chwilami spędziłam z Charlesem Bukowskim prawie dwa lata. W swej twórczości czasem mnie adorował, czasem ganił. Wywyższał mnie jako swoją muzę i brakujący fragment siebie. Zainspirowałam całe tomy prozy i poezji, peanów na moją cześć, na cześć Scarlet. Potem oskarżał mnie o nieszczerość i oziębłość. Zakochał się we mnie do obłędu i do obłędu go doprowadziłam.

Był 10 listopada 1975 roku; przepiękny, jesienny wieczór w Los Angeles. Większość tego wieczoru spędziłam, włócząc się po barach z przyjaciółką, Georgią. Były to jej trzydzieste drugie urodziny, a ona chciała je uczcić na klasyczną modłę Bukowskiego: zaliczając każdy bar w Hollywood. Dwie krnąbrne, roztańczone, czarujące dziewczyny z niepełnym wykształceniem, imprezujące z meliniarzami, poczynając od melin po wschodniej stronie miasta, a kończąc po 
zachodniej.

Poszukiwanie przyjemności było jedną z niewielu rzeczy, w których byłam naprawdę dobra. W wieku dwudziestu trzech lat harowałam jako podrzędna kelnerka, bez szczególnych widoków na znalezienie lepszego sposobu na utrzymanie. Byłam samotną matką z sześcioletnią córką na utrzymaniu, znalezienie czasu i pieniędzy na uzupełnienie wykształcenia nie wchodziło w grę. Podobnie jak wielu w tamtych czasach, byłam zagubiona, żyłam z dnia na dzień, ale nigdy nie traciłam nadziei, że czeka na mnie coś ekscytującego. Nie wiedziałam, co to jest ani gdzie tego szukać, ale wiedziałam, że istnieje.

Ale dopóki tego nie znalazłam, albo to nie znalazło mnie, miałam zamiar kontynuować moją codzienną pogoń za natychmiastowym spełnieniem. Do diabła z tym całym planem na pięć lat, byłam zbyt zajęta życiem chwilą. Nie brałam ani siebie, ani życia szczególnie na serio i generalnie łatwo było mnie zadowolić. Po swojej stronie miałam młodość i atrakcyjny wygląd. Dopóki miałam pełną paczkę papierosów, dobrą muzykę do słuchania oraz butelkę taniego szampana, dzień zaliczałam do udanych.

Tak jak u Alicji z Krainy Czarów, moja impulsywna, awanturnicza natura często sprowadzała mnie na kręte ścieżki, przez co czasami gubiłam drogę.
Tego wieczoru ów głód włóczęgi miał zaprowadzić mnie na trasę wzdłuż ulicy o nazwie Carlton Way. Skręciłam tam w lewo i spotkałam Charlesa Bukowskiego – a moje życie odmieniło się.

Byłyśmy z Georgią już u ostatniej stacji naszej podróży – w huczącym od rock’n’rolla klubie pod nazwą Barney’s Beanery w Zachodnim Hollywood. Georgia uparła się, by tam pójść, ponieważ niegdyś przesiadywała tam jej idolka, Janis Joplin. Wedle legendy Janis właśnie tam spędziła swój ostatni wieczór, kiedy umarła pięć lat wcześniej.

Siedziałyśmy przy barze i zbliżała się pora zamknięcia. Wypiłam więcej niż parę stingerów, podczas gdy Georgia, idąc w ślady Janis, upijała się southern comfortem. Kiedy czekałyśmy na następną kolejkę, zaczęła głośno bełkotać coś o swym najnowszym bohaterze – pisarzu, niejakim Charlesie Bukowskim. Przy każdym kieliszku whiskey wznosiła toast za „laureata Poetyckiej Nagrody Śmietnikowej”.
– Bukowski to, kurwa, największy z żyjących pisarzy – krzyczała do każdego, kto chciał słuchać, czyli wyłącznie do mnie. – Za Bukowskiego! – powiedziała, po czym odchyliła głowę do tyłu i wlała sobie zawartość kieliszka do gardła.
– Czy to nie jest aby ten gość, który pisze ten cykl we „Freep”, Zapiski starego świntucha? – zapytałam.
– Tak, to on. Mówię ci, Pam, ten facet to pieprzony geniusz.
Nie licząc jego cotygodniowej kolumny w „Los Angeles Free Press”, nie wiedziałam właściwie nic o Bukowskim, jego twórczości ani rosnącej literackiej reputacji. Przeczytałam parę z tych kolumn i nie byłam pod wielkim wrażeniem. Jego styl wydawał się prostacki i wulgarny, pełen ostentacyjnego brudu, obliczony na wywołanie szoku. Nie byłam pruderyjna – podobały mi się sprośne, bezkompromisowe utwory Henry’ego Millera i Huberta Selby’ego Juniora. Ale w kontekście tej odrobiny twórczości Bukowskiego, jaką poznałam, trudno mi było zrozumieć tak gigantyczny entuzjazm przyjaciółki.
– No nie wiem, George… To, co on pisze, wydaje się takie prostackie, prymitywne – spróbowałam, gdy barman podawał następną kolejkę.
– Och, proooszę, Święta Abdelo – powiedziała, przeszywając mnie spojrzeniem zielonych, kocich oczu. – Zwyczajnie nie rozumiesz. Gość pisze wszystko: prozę, poezję… Jest, kurwa, niesamowity. Przeczytaj którąś z jego książek.

Choć byłam młoda i nie całkiem jeszcze wykształcona, kochałam czytać i polegałam na rekomendacjach starszych, bardziej intelektualnych znajomych. Georgia była jedną z moich bardziej ekscentrycznych przyjaciółek, ale zarazem jedną z najbardziej oczytanych osób, które znałam. Uznałam, że wiem zbyt mało o jego twórczości, by polemizować. Stwierdziłam, że skoro ona go lubi, gość musi być dobry.
– Bukowski jest nieuchwytny. Jego rzeczy są tak surowe, tak prawdziwe… I do tego jest kurewsko zabawny. Uwielbiam tego sukinsyna! – powiedziała, z każdą kolejką podnosząc głos.
– Musisz mi pożyczyć którąś z jego książek.
– Kuuurde, za każdym razem, jak sobie jakąś kupię, jakiś skurwiel mi ją podpierdala.
Nie budziło to zdziwienia, bowiem hollywoodzki dom Georgii był magnesem na dziwaków i barwnych przedstawicieli bohemy, którzy żywcem urwali się z filmu Andy’ego Warhola. Na jej chacie ciągle toczyła się jakaś szalona impreza, przeważnie z użyciem alkoholu i narkotyków. Czasami Georgia dodawała do tej mieszanki stroboskopowe światła albo generator dymu. Kradzież książki Bukowskiego byłaby jednym z pomniejszych ekscesów, jakie przydarzyły się pod jej dachem.
– Mówiąc szczerze, George, trudno mi zrozumieć twoje zaaferowanie tym całym Bukowskim. Chyba będę musiała przeczytać którąś z jego książek, to, co czytałam w prasie, zwyczajnie mi nie podchodzi – powiedziałam, osuszając szkło.
– Słuchaj… Przeczytaj jakąś jego książkę, a potem powiedz mi, czy nie jest najzajebistszym pisarzem. Nie ma drugiego takiego jak on. – Wlała w siebie następny kieliszek, po czym powiedziała: – Chciałabym poznać tego skurwysyna.
W mojej głowie zaświtał pomysł, i jeśli jest coś takiego jak przeznaczenie, to było właśnie to. Wiedziałam, że nie mogę wskrzesić Janis, ale mogłam zrobić coś prawie równie dobrego.
– Chodźmy – powiedziałam, zeskakując ze stołka.
Kręciło mi się trochę w głowie, nie mogłam sobie przypomnieć, ile kolejek wypiłam. Sięgnęłam do torebki Georgii i szperałam w niej, aż znalazłam dexi. Wrzuciłam go do ust i połknęłam.
Georgia była chodzącą apteką. Póki się przyjaźniłyśmy, nigdy mi nie mogło zabraknąć. Panował wówczas inny klimat – za modne uznawane było eksperymentowanie z różnymi psychotropami. Ale moim faworytem była amfetamina. Nałóg zaczął się niewinnie. Chciałam tylko zrzucić parę kilo. Ale, choć straciłam na wadze, nadal brałam pigułki. Uwielbiałam, jaka po nich czułam się nieustraszona, jak wszystko zdawało się być pod kontrolą. Uznałam, że mogę rzucić, kiedy tylko zechcę – nie było żadnego syndromu odstawienia, którym można by się przejmować, co najwyżej prześpię parę dni – prawda?
Głowa Georgii pochylała się coraz niżej i niżej nad barem. Szarpnęłam ją za ramię.
– Zbudź się, George, pora ruszać.
– Nawet jeszcze nie zamykają – wymamrotała.
Obejrzałam się na gościa za mną i zerknęłam na jego zegarek. Była prawie druga. Odwróciłam się z powrotem do Georgii, ale koleś od zegarka miał inny pomysł. Włożył dłonie w tylne kieszenie moich dżinsów i przyciągnął mnie ku sobie.
– Jak masz na imię, piękna? – wyszeptał mi do ucha, po czym wysunął dłonie z moich kieszeni i przeczesał mi włosy. – Nie mogę się oprzeć rudowłosym – powiedział.
– A ja z kolei nie mogę się oprzeć dżentelmenom – powiedziałam. Po czym spojrzałam mu w oczy i dodałam: – Daj mi znać, jak jakiegoś zobaczysz.
Zmrużył oczy, zastanawiając się, czy powinien się obrazić. Ale potem obejrzał mnie od stóp do głów i uśmiechnął się. Nie mógł się oprzeć magii rudych włosów, nawet po tym, jak mu ubliżyłam.
Nie uważałam się za klasyczną piękność, ale z biegiem lat przyzwyczaiłam się do efektu, jaki wywierałam na mężczyznach. Może to te długie, ogniste włosy. Może to moja filigranowa figura o wymiarach 96-60-90. Ludzie często mówili mi, że wyglądam jak skrzyżowanie Ann-Margret i Susan Sarandon. Był to jakiś wrodzony, potężny seksapil, który potrafił mnie wpędzić w wiele kłopotów – i z wielu kłopotów mnie wyratować.
Kiedy odwróciłam się do Georgii, jej głowa spoczywała już na barze. Do tej pory wypiła już jakąś połowę southern comfortu, więc nie byłam zaskoczona, że odpłynęła. Ale ja miałam misję do wykonania. Miałam zamiar podarować jej noc, której nigdy nie zapomni.
– Proszę, George, zbudź się – powiedziałam, potrząsając ją za ramię. – Dam ci najlepszy prezent urodzinowy w życiu.
Otwarła oczy, ale nie podniosła głowy z baru.
– Wezmę twarz bogini i cycki do kompletu – wybełkotała.

Georgia miała obsesję na punkcie swego wyglądu. Chciała być piękna i szczupła. Niedawno zrzuciła ponad pięćdziesiąt kilo, więc osiągnęła połowiczny sukces. Ale nie była atrakcyjną kobietą. Jej twarz była długa, prawie końska, a jej rysy zdawały się przesadzone. Miała wydatny nos z zadartą końcówką, jak narta, zwieńczony parą wielkich nozdrzy. Jej usta były nieprzeciętnie szerokie, podkreślone głębokimi zmarszczkami od śmiechu. Choć miała dopiero trzydzieści dwa lata, zaczynała okazywać oznaki starzenia się – zapewne od gwałtownej straty wagi i folgowania narkotykom. Nie, żeby jej wygląd, czy raczej jego brak, przeszkadzał jej w przyciąganiu uwagi mężczyzn. Miała te piękne, zielone oczy i długie, jedwabiste, kruczoczarne włosy. Mężczyźni kochali jej osobowość nie z tej planety, bystry intelekt i kocie usposobienie. Była koneserką męskiego rodu i jedynie najatrakcyjniejsi z nich byli jej godni – i niemal zawsze dostawała to, czego chciała.
– No chooodź, George, nie żartuję! – powiedziałam. – Umrzesz, jak zobaczysz, co zrobię!
– Słuchaj no, Bubbles McGee, czy jak tam nazywał cię ten twój chłopak. Wszyscy kiedyś umrzemy. Nikt nie wyjdzie stąd żywy – mruknęła.
– Cupcakes O’Brien – poprawiłam ją. – A teraz chodźmy!
Jakoś udało mi się wyciągnąć Georgię z baru i doprowadzić do budki telefonicznej koło parkingu. Oparłam ją o budkę i sięgnęłam do kieszeni dżinsów, by wydobyć dziesięciocentówkę.
– Jeśli dzwonisz po Billa [imię nieprawdziwe], daj sobie spokój – powiedziała Georgia, odnosząc się do chłopaka, który z nią mieszkał. – Powiedziałam mu, że nie wrócimy przed świtem.
Wrzuciłam monetę do aparatu, położyłam palec na zerze i zakręciłam tarczą.
– Jak się pisze Bukowski? – zapytałam Georgii, wystawiając głowę z budki.
– Jeśli dzwonisz do biblioteki – powiedziała – to jest, kurwa, zamknięta.
– Po prostu mi przeliteruj – odparłam.
– Pisze się tak, jak się wymawia – powiedziała, po czym oderwała się od budki i polazła w stronę baru, by wysępić papierosa od jakiegoś atrakcyjnego faceta, który go opuszczał.
Nie pamiętałam nawet, jak się wymawia „Bukowski”, a co dopiero pisze. BU-kowski? BOO-kowski? BUCK-
-owski?
Kiedy w końcu odebrała operatorka, powiedziałam:
– Poproszę numer do Charlesa Bukowskiego, Los Angeles.
Nie zapytała mnie, jak to się pisze ani pod jakim adresem mieszka. Od razu wyterkotała numer telefonu.
– Mogłaby pani powtórzyć? – poprosiłam, szperając po torebce w poszukiwaniu czegoś do pisania. Znalazłam ołówek do brwi Maybeline i naskrobałam numer na lewej dłoni.
Gdy odwiesiłam słuchawkę, pobiegłam do Georgii, wciąż zajętej podrywaniem swej młodej ofiary.
– Mam! – zapiszczałam, machając dłonią przed jej twarzą.
Zmrużyła oczy, wpatrując się przez chwilę w numer i z trudem trzymając pion. Po czym odwróciła się do młodego i powiedziała:
– Wybacz na sekundę, kotku. – Po czym znowu do mnie: – Jeśli dzwonisz do AA, to mnie w to nie mieszaj.
– To numer Bukowskiego – powiedziałam, prowadząc ją z powrotem do budki. Oparłam ją znów o ścianę, wrzuciłam dziesięciocentówkę do szczeliny i wykręciłam numer z mojej dłoni.
– Halo? – wyszeptał męski głos z drugiej strony linii.
– Halooo – powiedziałam, starając się brzmieć seksownie. – Czy to Charles Bukowski?
– Taa – odparł, jakby pytanie go znudziło.
– Och, cześć… Mmm… Moja przyjaciółka ma dziś urodziny i jest twoją wielką fanką. Jesteśmy przy Barney’s Beanery i zastanawiałyśmy się, czy może mogłybyśmy wpaść do ciebie, żeby się poznać?
– Dobra – powiedział tym samym znudzonym tonem. – Dawajcie.
– Och… dobrze – powiedziałam, nie pomyślawszy, że to będzie takie proste. – Jaki masz adres?
– Jestem przy Carlton Way 5437. To pomiędzy Hollywood a Bulwarem, w bok od Zachodniej Alei. Przedni dom z prawej.
Zapisałam adres obok jego numeru.
– Znajdziemy – powiedziałam, zerkając na Georgię, która ześliznęła się po ścianie budki.
– Przynieście sześciopak – rzekł, po czym dodał: – Och, już po drugiej – odnosząc się do zakazu sprzedaży alkoholu w Los Angeles po tej godzinie.
– Zdziwiłbyś się, co potrafi zdziałać para cycków – powiedziałam.
– Niespecjalnie – odparł.
Odwiesiwszy słuchawkę, obejrzałam się na Georgię, która siedziała już na chodniku. Twarz miała rozciągniętą w głupim uśmiechu, a jej zielone oczy lśniły. Podniosła na mnie wzrok. Jej usta były otwarte.
– I załatwione! Poznamy twojego kochasia! – zakrzyknęłam, podając jej dłoń.
– Załatwione jak chuj – odparła sarkastycznie, otrzepując swoją mini. Po czym zrobiła pauzę i powiedziała: – Robisz mnie w ciula? Lepiej, żeby to nie była ściema, Pam.
– Nie ściemniam. Sama słyszałaś, jak z nim rozmawiam.
Potoczyłyśmy się bulwarem Santa Monica, by odnaleźć moje czerwone camaro z 1967 roku. Georgia na swoich wielkich koturnach, a ja na szpilkach.
– Jak brzmiał? – spytała Georgia.
– Ma dziwny głos… miękki… prawie kobiecy. Brzmi trochę jak ten bohater z kreskówek, Snagglepuss, tylko w depresji. Nie mogę uwierzyć, że o tej porze jeszcze nie śpi.
– A kto śpi?
Gdy wędrowałyśmy wzdłuż ulicy, Georgia zaczęła śpiewać na nutę hitu Janis Joplin Mercedes Benz.
– O Panie, pomóż znaleźć mi, moje camarooo! Moja kumpela to świrka z rudą fryzurooo!
Tak naprawdę to było camaro mojej matki. W wieku dwudziestu trzech lat wciąż nie miałam własnego samochodu, ani nawet prawa jazdy. Matka pozwalała mi brać wóz, kiedy tylko potrzebowałam. Myślę, że się cieszyła, mając mnie z głowy – a może podświadomie liczyła, że zginę w wypadku, wybawiając ją z całego tego piekła, które sprawiałam jej przez ciągłe poszukiwania nowych podniet. Wciąż się kłóciłyśmy i nigdy nie zmarnowała okazji, by mi powiedzieć, jak bardzo się na mnie zawiodła. Ale trudno mi ją winić. Choć pracowałam i miałam własne mieszkanie, każdy powód był dla mnie dobry do nowej nocnej awantury. Kiedy nie potrzebowałam jej dla samochodu, do niańczenia dziecka, ciągłego pożyczania pieniędzy albo, czasami, dla kąta do spania, nie chciałam mieć z nią nic do czynienia. Dziś została z moją sześcioletnią córką, Stacey. Urodziłam ją, kiedy miałam szesnaście lat. Wiedziałam, że powinnam być w domu i się nią zajmować, ale moje pragnienie ucieczki było silniejsze od poczucia winy. Miałam zbyt wiele obowiązków, kiedy byłam młodsza, więc teraz desperacko poszukiwałam tych straconych lat.
Georgia wbiła mi łokieć pod żebro.
– Hej, Lucy, tam jest ta czerwona gablota!
– Dobra robota, Ethel!
Wskoczyłyśmy do wozu, podkręciłyśmy radio i podjechałyśmy do całodobowego safewaya przy Bulwarze Zachodzącego Słońca. Georgia czekała w wozie, żebym bez przeszkód mogła użyć swej magii rudych włosów dla pozyskania sześciopaku po dozwolonej godzinie.
Zrobiłam, co mogłam, by oczarować sprzedawcę, błyskając uśmiechem i pozwalając mu złapać parę ujęć moich 96D. Miałam na sobie swój typowy strój menelki z wyższych sfer – obcisłe dżinsy, wysokie obcasy, głęboko wycięty top i schludną, tweedową kurteczkę z łatami na łokciach. Choć oczy sprzedawcy mówiły „tak”, jego głowa kręciła się na „nie”.
– Nie mogę – powiedział.
– Och, proszę – zamruczałam swym najlepszym kocim głosem.
Potrząsnęłam rudą grzywą i spojrzałam mu w oczy. Był młodym dzieciakiem, może jeszcze przed dwudziestką, widziałam jego rozterkę. Chciał być fajnym gościem i pomóc uroczej dziewczynie, ale coś mu nie pozwalało.
– Chciałbym – powiedział, i wiedziałam, że nie kłamie. – Ale po prostu nie mogę.
– No daj spokój… proszę – zamiauczałam, pochylając się w jego stronę.
– No… dobra – wyszeptał – ale nie mogę teraz, bo mój szef stoi zaraz za nami. Kończę za godzinę. Spotkajmy się przed wejściem, na parkingu. Wyniosę piwa pod kurtką. Co ty na to?
– Nie, to nie wyjdzie. Naprawdę potrzebuję na zaraz – powiedziałam, wydymając usta.
– Dobra, zrobimy tak… Spotkajmy się w dziale z nabiałem za pięć minut…
Wtedy jego szef krzyknął:
– Steven, możesz tu podejść na sekundę?
– Jasne, panie Phillips. Już idę.
Zadanie robiło się zbyt skomplikowane. Postanowiłam dać sobie spokój z biednym chłopakiem i wróciłam z pustymi rękami.
Kiedy dotarłam do wozu, Georgia drzemała. Dźgnęłam ją w żebra, a ona podskoczyła do pionu, rozglądając się wielkimi oczami.
– Już dojechałyśmy? – zapytała.
Ruszyłam, rozpędzając się, wzdłuż Bulwaru Zachodzącego Słońca. Z radia rwało Rhiannon zespołu Fleetwood
Mac. Georgia zawodziła razem z nim, zupełnie mieszając słowa i zagłuszając melodyjne tony Stevie Nicks. Jej głowa toczyła się w tył i w przód, w lewo i w prawo, jak u lalki, gdy gnałyśmy ulicą. Zastanawiałam się, czy zażyła więcej tabletek, kiedy byłam w sklepie.
Kiedy pięć lat wcześniej poznałam Georgię, miała gigantyczną nadwagę i wyglądała jak zaniedbana kura domowa z przedmieścia. Eksperymentowała już z narkotykami, ale tylko rekreacyjnie. Zapaliła sobie marihuany, wypiła parę drinków i od czasu do czasu wzięła jakiś barbiturat albo dwa.
Nie miałam od niej żadnych wieści, odkąd trzy lata wcześniej wyjechała z Los Angeles do swojego rodzinnego Bradford w Pensylwanii – skąd też pochodzili moja matka i ojciec. Więc kiedy weszła do restauracji, gdzie pracowałam, by mnie zaskoczyć, nie poznałam jej. Zmieniła się diametralnie, odkąd widziałam ją po raz ostatni. Ale wciąż miała ten swój nonszalancki, nieskrępowany styl i sardoniczny humor, które mnie zawsze strasznie bawiły.
Ale teraz, jak podejrzewałam, dojrzała już do twardych narkotyków. Nie wiedziałam, jak często używała heroiny, ale byłam pewna, że przekroczyła już granicę tego niebezpiecznego terytorium. Uznałam, że im mniej wiem, tym lepiej. Pod wieloma względami byłyśmy kompletnymi przeciwieństwami, w tym odnośnie preferencji w odmienianiu stanów świadomości; ja lubiłam być pobudzona i mieć wszystko pod kontrolą, a ona wolała się znieczulać.
Pędziłyśmy teraz niemal pustymi ulicami. Ale gdy dotarłam do Zachodniej Alei, ruch zrobił się gęstszy – pod każdym względem. Znalazłyśmy się w sercu dzielnicy czerwonych latarni. Samochody pełzły wzdłuż parady dziwek, męskich i żeńskich, dobijano targu, ludzie wskakiwali do wozów albo z nich wyskakiwali.
Na Western skręciłam w lewo i przejechałam kilka przecznic w stronę Bulwaru Hollywoodzkiego. Sex shopy, kluby ze striptizem i salony masażu reklamowały swoje towary szyldami obramowanymi jasnymi, migającymi żarówkami. Wahadło moralności dotarło do drugiego ekstremum, w porównaniu z represją lat pięćdziesiątych. Granice cenzury rozciągano do samego limitu.
Gdy zbliżyłyśmy się do Bulwaru Hollywoodzkiego, pojęłam, że musiałam minąć ulicę Bukowskiego. Zawróciłam na środku Zachodniej Alei i znów pojechałam w stronę Bulwaru Zachodzącego Słońca. Georgia masakrowała teraz słowa piosenki Eaglesów, Lyin’ Eyes, co pogłębiało moją frustrację.
– Może dał ci fałszywy adres – powiedziała Georgia.
– Nikt nie daje ci fałszywego adresu, kiedy zamawia sześciopak.
Georgia majstrowała teraz przy czarnych nylonach, które marszczyły się jej na kolanach. Odkąd tak bardzo straciła na wadze, nie mogła znaleźć niczego, co by na nią pasowało. Po latach noszenia ciążówek i elastycznych gaci wreszcie zaczęła się stroić. Tyle że nie wiedziała, co jest modne, więc stworzyła własną modę. Uznała, że modna kobieta ubiera się jak ulicznica – miniówki, siatkowe pończochy (na pasku), ultra skąpe bluzeczki i koturny. Czasami dodawała do tego boa z piór albo kabaretową opaskę na szyję, bo tak robiła Janis.
Georgia miała później zdobyć pewną popularność, gdy została sfotografowana z Charlesem Bukowskim na tle jego lodówki. Na tym sławnym zdjęciu wygląda jak narąbana prostytutka. I tak też mniej więcej wyglądała tej nocy.
Gdy tak jechałyśmy na południe Zachodnią Aleją zaczęłam się zastanawiać, czy Georgia czasem nie miała racji co do tego fałszywego adresu. Miałam wrażenie, jakbyśmy jeździły w kółko.
– Gdzie my, do diabła, jesteśmy? – narzekała Georgia.
– Cholera, to musi być gdzieś tutaj. Znajdziemy tego twojego geniusza, choćby miało to zająć całą noc!

I wtedy, jak na zawołanie, dostrzegłam znak z nazwą Carlton Way. Skręciłam w lewo i znalazłam miejsce do zaparkowania dokładnie naprzeciw kompleksu, gdzie mieszkał Bukowski.
Georgia poprawiła pończochy i wytoczyła się z wozu. Przeczesałam dłońmi włosy i wyprostowałam grzbiet, szykując się na spotkanie z wielkim pisarzem."



czwartek, 27 grudnia 2018

Miles Davis - Autobiografia


„Możemy zrozumieć się nawzajem; lecz wyjaśnić samego siebie każdy może tylko sam” – stwierdził Hermann Hesse. Prosta to sprawa i działa w pełni w przypadku autobiografii Milesa Davisa. Quincy Troupe spisał opowieści słynnego muzyka bez upiększeń, wiernie zachowując styl jego wypowiedzi. 

Tak powstał obraz człowieka dbającego o ludzi, którzy doprowadzili go do sukcesu - „Mnóstwo wiedziałem na temat muzyki dzięki temu, że się obracałem w środowisku niezłych skurwieli (…)”. Davis rozmienił się na drobne i śmiało opisał wyczyny swoich kolegów po fachu – (o Coltrane’ie) „Grał w ubraniu, które wyglądało, jakby w nim spał od kilku nocy, całe pogniecione, brudne i w ogóle. Albo stał na scenie i jeżeli się nie kiwał – grzebał w nosie i czasami coś tam zjadał”. Nie zapomniał też o innym słynnym jazzmanie – „Charlie Mingus to był taki kawał skurwiela, co nikomu nie dał sobie w srakę dmuchać”. W tym całym festiwalu koleżeńskich superlatyw, Davis wplata kilka skromnych słów o sobie – „Byłem ekstra ubrany i soliłem w kompanii wielkich muzyków w Sali Apollo. Poza tym byłem na haju i miałem dostać całkiem porządną kasę, więc czego jeszcze poczciwy czarnuch może chcieć od życia?”

Ciekawie robi się, kiedy muzyk (nie chciał, żeby nazywać go jazzmanem) wyjaśnia przyczyny rozstania z członkami swojego zespołu – „Po naszym powrocie do Nowego Jorku w marcu 1957 roku gówno już absolutnie wpadło w wentylator, więc musiałem wylać znów Trane’a, wywaliłem też Philly Joe”. Dużo miejsca poświęcił też na sprawy rodzinne – „Po ostatniej kłótni, kiedy cisnąłem butelką piwa przez pokój i powiedziałem, że kolacja ma być gotowa, jak wrócę, wyprowadziła się najpierw do przyjaciół, a potem pojechała do Kalifornii i zamieszkała u Nancy Wilson i jej męża. Nie wiedziałem, gdzie się podziewa, do czasu, aż gazety napisały, że się spotyka z Marlonem Brando”.

Zdaje się, że Quincy Troupe, spisując wypowiedzi Davisa, a następnie Filip Łobodziński, tłumacząc na nowo autobiografię Davisa (pierwszy przekład wydano w 1990 roku), skutecznie oddał znaczenie słów Davisa mówiącego językiem tonalnym. I tak „skurwiel” może być przecinkiem, wyrazem uznania lub zwyczajną dezaprobatą. Czytając więc o losach słynnych jazzmanów nie mamy wątpliwości, że „niesamowity skurwiel” to komplement wysokiego lotu, a „oślizły zasraniec” jest kimś, kto „starał się Birda wychujać”. 


Autobiografia Milesa Davisa wzbudza wiele negatywnych uczuć do artysty. Nawet kiedy dowiadujemy się o permanentnym gnębieniu czarnoskórych przez policję, gdzieś pomiędzy wierszami wyrasta wizerunek rasisty, który, w kontekście milowych kroków dla jazzu, umniejsza wpływ białych muzyków do poziomu tych gorszych, mniej kreatywnych, zżynających i przypisujących sobie zasługi muzyków czarnoskórych. Trudno też o jakąkolwiek pochwałę stosunku Davisa do kobiet i swoich dzieci – „Ale w ogóle dzieci bywają dla rodziców strasznym rozczarowaniem i tak moim zdaniem stało się w przypadku moich dwóch starszych synów”.

Całość pozostaje jednak znakomitym kąskiem dla miłośników jazzu. Autobiografia Milesa Davisa wspaniale funkcjonuje jako zbiór anegdot, które odbiera się w sposób konfidencjonalny. Łatwo wyczuć, że Davis zmienia zdanie i konfabuluje. Przypomina to wujaszkowe opowieści podczas mocno zakrapianej imprezy, dlatego można odnieść słodko-gorzkie wrażenie poznawania tajemnic słynnego trębacza, który przecież zarówno w życiu prywatnym, jak i na koncertach jawił się raczej jako mruk, który bardzo oszczędzał słowa. Warto więc zdystansować się wobec opisanych przygód muzyka i cieszyć się możliwością poznania kulis powstawania wielkich albumów i przemian w muzyce od połowy lat czterdziestych do początku lat dziewięćdziesiątych.

niedziela, 18 listopada 2018

The Dog Breath Podcast - odcinek drugi - Sonic Youth

Dziś z szuflady wyciągam drugi odcinek podcastu będący przejażdżką po utworach Sonic Youth od debiutu po ostatnią płytę. Zapraszam do 70-minutowej chwalby zespołu i sterty brudnych dźwięków.
The Dog Breath - Sonic Youth

        Nick Cave & The Bad Seeds - "Ghosteen" (2019)         Nick Cave to postać związana nie tylko z muzyką, ale też z...