czwartek, 27 grudnia 2018

Miles Davis - Autobiografia


„Możemy zrozumieć się nawzajem; lecz wyjaśnić samego siebie każdy może tylko sam” – stwierdził Hermann Hesse. Prosta to sprawa i działa w pełni w przypadku autobiografii Milesa Davisa. Quincy Troupe spisał opowieści słynnego muzyka bez upiększeń, wiernie zachowując styl jego wypowiedzi. 

Tak powstał obraz człowieka dbającego o ludzi, którzy doprowadzili go do sukcesu - „Mnóstwo wiedziałem na temat muzyki dzięki temu, że się obracałem w środowisku niezłych skurwieli (…)”. Davis rozmienił się na drobne i śmiało opisał wyczyny swoich kolegów po fachu – (o Coltrane’ie) „Grał w ubraniu, które wyglądało, jakby w nim spał od kilku nocy, całe pogniecione, brudne i w ogóle. Albo stał na scenie i jeżeli się nie kiwał – grzebał w nosie i czasami coś tam zjadał”. Nie zapomniał też o innym słynnym jazzmanie – „Charlie Mingus to był taki kawał skurwiela, co nikomu nie dał sobie w srakę dmuchać”. W tym całym festiwalu koleżeńskich superlatyw, Davis wplata kilka skromnych słów o sobie – „Byłem ekstra ubrany i soliłem w kompanii wielkich muzyków w Sali Apollo. Poza tym byłem na haju i miałem dostać całkiem porządną kasę, więc czego jeszcze poczciwy czarnuch może chcieć od życia?”

Ciekawie robi się, kiedy muzyk (nie chciał, żeby nazywać go jazzmanem) wyjaśnia przyczyny rozstania z członkami swojego zespołu – „Po naszym powrocie do Nowego Jorku w marcu 1957 roku gówno już absolutnie wpadło w wentylator, więc musiałem wylać znów Trane’a, wywaliłem też Philly Joe”. Dużo miejsca poświęcił też na sprawy rodzinne – „Po ostatniej kłótni, kiedy cisnąłem butelką piwa przez pokój i powiedziałem, że kolacja ma być gotowa, jak wrócę, wyprowadziła się najpierw do przyjaciół, a potem pojechała do Kalifornii i zamieszkała u Nancy Wilson i jej męża. Nie wiedziałem, gdzie się podziewa, do czasu, aż gazety napisały, że się spotyka z Marlonem Brando”.

Zdaje się, że Quincy Troupe, spisując wypowiedzi Davisa, a następnie Filip Łobodziński, tłumacząc na nowo autobiografię Davisa (pierwszy przekład wydano w 1990 roku), skutecznie oddał znaczenie słów Davisa mówiącego językiem tonalnym. I tak „skurwiel” może być przecinkiem, wyrazem uznania lub zwyczajną dezaprobatą. Czytając więc o losach słynnych jazzmanów nie mamy wątpliwości, że „niesamowity skurwiel” to komplement wysokiego lotu, a „oślizły zasraniec” jest kimś, kto „starał się Birda wychujać”. 


Autobiografia Milesa Davisa wzbudza wiele negatywnych uczuć do artysty. Nawet kiedy dowiadujemy się o permanentnym gnębieniu czarnoskórych przez policję, gdzieś pomiędzy wierszami wyrasta wizerunek rasisty, który, w kontekście milowych kroków dla jazzu, umniejsza wpływ białych muzyków do poziomu tych gorszych, mniej kreatywnych, zżynających i przypisujących sobie zasługi muzyków czarnoskórych. Trudno też o jakąkolwiek pochwałę stosunku Davisa do kobiet i swoich dzieci – „Ale w ogóle dzieci bywają dla rodziców strasznym rozczarowaniem i tak moim zdaniem stało się w przypadku moich dwóch starszych synów”.

Całość pozostaje jednak znakomitym kąskiem dla miłośników jazzu. Autobiografia Milesa Davisa wspaniale funkcjonuje jako zbiór anegdot, które odbiera się w sposób konfidencjonalny. Łatwo wyczuć, że Davis zmienia zdanie i konfabuluje. Przypomina to wujaszkowe opowieści podczas mocno zakrapianej imprezy, dlatego można odnieść słodko-gorzkie wrażenie poznawania tajemnic słynnego trębacza, który przecież zarówno w życiu prywatnym, jak i na koncertach jawił się raczej jako mruk, który bardzo oszczędzał słowa. Warto więc zdystansować się wobec opisanych przygód muzyka i cieszyć się możliwością poznania kulis powstawania wielkich albumów i przemian w muzyce od połowy lat czterdziestych do początku lat dziewięćdziesiątych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

        Nick Cave & The Bad Seeds - "Ghosteen" (2019)         Nick Cave to postać związana nie tylko z muzyką, ale też z...