„Możemy zrozumieć się nawzajem; lecz wyjaśnić samego
siebie każdy może tylko sam” – stwierdził Hermann Hesse. Prosta to
sprawa i działa w pełni w przypadku autobiografii Milesa Davisa. Quincy Troupe
spisał opowieści słynnego muzyka bez upiększeń, wiernie zachowując styl jego
wypowiedzi.
Tak
powstał obraz człowieka dbającego o ludzi, którzy doprowadzili go do sukcesu -
„Mnóstwo wiedziałem na temat muzyki dzięki temu, że się obracałem w środowisku
niezłych skurwieli (…)”. Davis rozmienił się na drobne i śmiało opisał wyczyny
swoich kolegów po fachu – (o Coltrane’ie) „Grał w ubraniu, które wyglądało,
jakby w nim spał od kilku nocy, całe pogniecione, brudne i w ogóle. Albo stał
na scenie i jeżeli się nie kiwał – grzebał w nosie i czasami coś tam zjadał”. Nie
zapomniał też o innym słynnym jazzmanie – „Charlie Mingus to był taki kawał
skurwiela, co nikomu nie dał sobie w srakę dmuchać”. W tym całym festiwalu
koleżeńskich superlatyw, Davis wplata kilka skromnych słów o sobie – „Byłem
ekstra ubrany i soliłem w kompanii wielkich muzyków w Sali Apollo. Poza tym
byłem na haju i miałem dostać całkiem porządną kasę, więc czego jeszcze
poczciwy czarnuch może chcieć od życia?”
Ciekawie robi się,
kiedy muzyk (nie chciał, żeby nazywać go jazzmanem) wyjaśnia przyczyny
rozstania z członkami swojego zespołu – „Po naszym powrocie do Nowego Jorku w
marcu 1957 roku gówno już absolutnie wpadło w wentylator, więc musiałem wylać
znów Trane’a, wywaliłem też Philly Joe”. Dużo miejsca poświęcił też na sprawy
rodzinne – „Po ostatniej kłótni, kiedy cisnąłem butelką piwa przez pokój i
powiedziałem, że kolacja ma być gotowa, jak wrócę, wyprowadziła się najpierw do
przyjaciół, a potem pojechała do Kalifornii i zamieszkała u Nancy Wilson i jej
męża. Nie wiedziałem, gdzie się podziewa, do czasu, aż gazety napisały, że się
spotyka z Marlonem Brando”.
Zdaje się, że Quincy
Troupe, spisując wypowiedzi Davisa, a następnie Filip Łobodziński, tłumacząc na
nowo autobiografię Davisa (pierwszy przekład wydano w 1990 roku), skutecznie
oddał znaczenie słów Davisa mówiącego językiem tonalnym. I tak „skurwiel” może
być przecinkiem, wyrazem uznania lub zwyczajną dezaprobatą. Czytając więc o
losach słynnych jazzmanów nie mamy wątpliwości, że „niesamowity skurwiel” to
komplement wysokiego lotu, a „oślizły zasraniec” jest kimś, kto „starał się
Birda wychujać”.
Autobiografia Milesa
Davisa wzbudza wiele negatywnych uczuć do artysty. Nawet kiedy dowiadujemy się
o permanentnym gnębieniu czarnoskórych przez policję, gdzieś pomiędzy wierszami
wyrasta wizerunek rasisty, który, w kontekście milowych kroków dla jazzu, umniejsza
wpływ białych muzyków do poziomu tych gorszych, mniej kreatywnych, zżynających
i przypisujących sobie zasługi muzyków czarnoskórych. Trudno też o jakąkolwiek
pochwałę stosunku Davisa do kobiet i swoich dzieci – „Ale w ogóle dzieci bywają
dla rodziców strasznym rozczarowaniem i tak moim zdaniem stało się w przypadku
moich dwóch starszych synów”.
Całość pozostaje
jednak znakomitym kąskiem dla miłośników jazzu. Autobiografia Milesa Davisa wspaniale
funkcjonuje jako zbiór anegdot, które odbiera się w sposób konfidencjonalny. Łatwo
wyczuć, że Davis zmienia zdanie i konfabuluje. Przypomina to wujaszkowe opowieści
podczas mocno zakrapianej imprezy, dlatego można odnieść słodko-gorzkie
wrażenie poznawania tajemnic słynnego trębacza, który przecież zarówno w życiu
prywatnym, jak i na koncertach jawił się raczej jako mruk, który bardzo oszczędzał słowa. Warto więc zdystansować się wobec opisanych przygód muzyka i cieszyć
się możliwością poznania kulis powstawania wielkich albumów i przemian w
muzyce od połowy lat czterdziestych do początku lat dziewięćdziesiątych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz